Translate

06 lutego 2013

Nie wszystkie odloty oryginałów...

Jak już wcześniej napisałam, uwielbiam książki i filmy o inności, o wampirach, o dziwolągach, ekscentrykach i innych oryginałach. Temat ten fascynuje mnie od lat, odkąd, jako nastolatka, zaczęłam czytać i wgłębiać twórczość Witkacego, bawić się i wzruszać przy prozie Borisa Viana i Kurta Vonneguta oraz, mojego zdecydowanie ulubionego autora s/f, Philipa Kindreda Dicka.

W realu również lubię i cenię oryginalność, ludzi, którzy wbrew wszystkim i wbrew wszystkiemu pozostają sobą. Na zawsze zapadły mi w pamięć słowa Michała Choromańskiego, że "Największą zbrodnią jest nielojalność w stosunku do samego siebie".

Dzisiaj jednak chciałam napisać o kilku filmowych stworach i aktorskich kreacjach, które wzbudziły mój zachwyt i które bardzo cenię. Dla aktora jest to na pewno ciekawe wyzwanie, zagrać takiego oryginała, kogoś innego, niż się jest w rzeczywistości, choć osobiście uważam, że w każdym z nas drzemie cząstka geja, świra, oryginała i ekscentryka. Serio!

Ale nie wydłużajmy wstępów, tylko przejdźmy do rzeczy.

Robin Williams (ur. 1951) to dobry aktor, ale, moim zdaniem, niestety, zaszufladkowany. Czasem mam wrażenie, że większość jego ról, to wariacje na temat jednej roli.  Trudno jednak odmówić mu kilku naprawdę dobrych, a nawet wielkich  kreacji. Moje ulubione, to Adrian Cronauer z Good Morning, Vietnam (USA, 1987), nauczyciel ze Stowarzyszenia Umarłych Poetów (USA, 1989, reż. Peter Weir, o tym filmie jeszcze napiszę i o reżyserze, którego bardzo cenię również), czy zagubiony po tragicznej śmierci żony kloszard, a były wykładowca w The Fisher King (USA, 1991).

Najfajnieszego, bo autentycznego oryginała, zagrał Williams w roku 1998 w filmie pt. Patch Adams (reż Tom Shadyac), prawdziwej historii.człowieka, który podnosi się po nieudanej próbie samobójczej, odkrywając swój potencjał rozśmieszania i ratowania ludzi, leczenia śmiechem, zarażania optymizmem. Wbrew wszystkim, a nawet wbrew własnej metryce, rozpoczyna studia medyczne, z których wielu wykładowców chce go wyrzuć za jego niekonwencjonalne metody leczenia. Adams, choć dostaje od życia wiele kopniaków, nie załamuje się więcej, a dzięki niemu, cały świat zna doktorów klaunów, którzy leczą śmiechem chore, czasami śmiertelnie, dzieciaki.
Ta postać i ten film pozwalają wierzyć, że warto mieć marzenia, wprowadzać je w życie, no i warto być sobą za wszelką cenę.


W filmie tym zagrał też jeden z mało znanych, ale bardzo dobrych aktorów, niestety, nieżyjący już, Michael Jeter. Jak już mówiłam, zwracam bardzo uwagę na świetnych "drugoplanowców" i Jeter niewątpliwie do nich należał. Ten urodzony 26.08 1952 r. (dokładnie siedemnaście lat wcześniej ode mnie) homoseksualista, ofiara wirusa HIV, stworzył kilka naprawdę wspaniałych kreacji. Uwielbiam dwie. We wspomnianym wcześniej The Fisher King, Jeter wcielił się w postać bezdomnego piosenkarza. Scena, w której śpiewa dla ukochanej profesora, , przebrany w damskie ciuszki, pomalowany, jak Dolly Parton, jest po prostu rozwalająca i świadczy o dużym dystansie aktora do samego siebie. W filmie Patch Adams zaś Jeter zagrał pacjenta kliniki psychiatrycznej i to była czysta, aktorska poezja. Świetny aktorski duet, kolejny z Robin Williamsem. Aktor odszedł w 2003 roku, w wieku zaledwie pięćdziesięciu lat, ale w mojej pamięci zostanie na zawsze jako świr pozytywny.



Podobno "W domu wariatów jest taka wolność, o jakiej nie śniło się nawet socjalistom"! Nie wiem, tak twierdził Jaroslav Hasek. Ja,  gdy chodzę na zajęcia z zakresu arteterapii do szpitala, to widzę tam tylko cudowne, ale nieco zagubione dzieciaki i młodzież. Wiele jest  świetnych filmów o wariatkowie, o tym jeszcze postaram się napisać. Dziś chciałabym napisać o dwóch kreacjach rzekomych wariatów... A może po prostu ludzi mających nieco inną percepcję?

Johnny'ego Deepa (ur.1963) uwielbiam bezwarunkowo. Jest to, moim zdaniem, aktor, który potrafi zagrać wszystko. Pokochałam go chyba po jego roli w świetnym filmie pt. Co gryzie Gilberta Grape'a, ale najbardziej zapadła mi w pamięć rola pacjenta szpitala psychiatrycznego, którą zagrał u boku legendarnego Marlona Brando (zresztą Brando  ponoć dostał tę rolę dlatego, iż Deep nie chciał grać z nikim innym).
Don JuanDeMarco  (USA, 1994, reż. Jeremy Leven) to wzruszająca opowieść o tym, że trzeba wierzyć w swoje marzenia i że to, co wydaje się inne, zyskuje przy bliższym poznaniu. Bo tutaj, największy kochanek świata, Don Juan, ma ogromny wpływ na swego terapeutę! To dzięki rozmowom z pacjentem, terapeuta uświadamia sobie braki w swoim własnym, także miłosnym, życiu. Bardzo dobrze zagrała w tej opowieści także Faye Dunaway. Wystąpiła w roli żony terapeuty. A dla mnie osobiście, dodatkowym atutem filmu jest muzyka Bryana Adamsa i jego piosenka: Have You Ever Really Loved a Woman.
W każdym razie duet Brando/Deep to aktorstwo pierwszej klasy!






Mówi się, że życiową rolą Kevina Spacey (ur.1959) jest rola w American Beauty. Dla mnie jego, jak do tej pory, rolą życia, jest rola w filmie pt.  K-PAX. (Niemcy, USA, 2001, reż.Iain Soffley).
K-PAX to ciekawa historia i pojedynek dwójki aktorskich gigantów, bo Spacey'owi partneruje tu, w roli jego psychiatry, jeden z moich ukochanych artystów, Jeff Bridges (ur.1949). Film opowiada historię człowieka, który, będąc po silnym wstrząsie psychicznym, twierdzi, iż jest kosmitą i przybył na ziemię z odległej planety, której dokładne umiejscowienie w Kosmosie potrafi podać grupie astrofizyków. Na dodatek zwierzęta i pacjenci, a potem sam psychiatra, jakoś dobrze na tego ufoludka reagują...
Geoff Boltwood napisał kiedyś zdanie, które bardzo utkwiło w mojej pamięci: Uważam, że obłęd wielu ludzi polega po prostu na tym, że odmiennie postrzegają rzeczywistość, z czym reszta nie może się pogodzić.


Niedawno w DKFie, a kilka tygodni temu na DVD, obejrzałam dwa filmy, które wbiły mnie w fotel. Wcześniej czytałam o tych obrazach i wkurzyły mnie polskie tytuły, które, jak zwykle, zostały bardzo kreatywnie przetłumaczone ( kto to w ogóle tłumaczy?!). Czekałam na nie z kilku powodów, głownie dlatego, że potrafię obejrzeć naprawdę denny filmik tylko po to, aby pogapić się na swoich ulubionych aktorów. Tym razem jednak absolutnie się nie zawiodłam!

W pierwszym gra prześliczna Diane Kruger (ur.1976), w drugim... nikt inny, jak mój ulubiony Sean Penn!

Lily (Pieds nus sur les  limaces, Francja 2010, reż. Fabienne Berhaud) jest opowieścią o parze sióstr, które mają skrajnie różne charaktery, zupełnie inaczej patrzą na życie. Kruger gra tę mądrzejszą siostrę, w rolę tej ekscentrycznej, wcieliła się zupełnie mi wcześniej nieznana, młoda francuska aktorka, Ludvine Sagnier (ur.1979). Oryginalny tytuł można przetłumaczyć Boso (lub piechotą) na ślimaki (i to te gołe, bez skorupek) i ten tytuł oddaje to, co w filmie ważne. Lily jest dziwna, może nawet upośledzona umysłowo, ale tak wolnej osoby, jak ona, tylko ze świecą szukać!
 Po wielu przejściach,zgrzytach,nieporozumieniach,starsza siostra, która opiekuje się Lily po tragicznej śmierci matki, też odnajduje w sobie te pokłady wolności. I to jest piękne! To pokazuje, jak dużo możemy się nauczyć od osób pokroju Lily! Aktorki grają świetnie, twarz Diane bez makijażu ukazuje piękno w najczystszej postaci.





Wszystkie odloty Chayenne'a (This Must Be the Place, USA 2011, reż. Paolo Sorrentino), to interesująca historia byłego rockmana, który pod wpływem przykrej historii związanej z jego fanami, nie może znaleźć sobie miejsca w życiu, a pod wpływem innego, równie smutnego wydarzenia, odnajduje to miejsce i ... samego siebie.
Sean Penn kilkakrotnie już udowadniał swoją aktorską wielkość, jednak ta kreacja jest wyjątkowa!



Jego make-up.głos, włosy, gest dmuchania w wiecznie opadające pasmo grzywki i scena na końcu filmu, gdy zapala papierosa, to dosłownie majstersztyk!
Na wyróżnienie zasługuje również Frances McDormand (ur. 1957), świetna aktorka drugiego planu, w roli żony Cheyenne'a.


Poza tym, z tego filmu dowiedziałam się, co zrobić, żeby moje usta były długo czerwone, bo to lubię, a wiecznie miałam z tym problem, wciąż "zjadałam" szminkę, potem już nie chciało mi się powtórnie malować. Jest w tym filmie scena, gdy Chayenne wchodzi do windy, w której kilka kobiet dyskutuje o tym, że nawet drogie szminki krótko pozostają na ustach. Cheyenne słucha, wywala te swoje cudne, niebieskie oczęta, a na koniec mówi do kobiet: Szminka będzie się trzymać na ustach cały dzień, gdy przed jej nałożeniem, nałożymy na usta odrobinę podkładu... I wychodzi z windy, zostawiając kobitki w konsternacji... Sprawdziłam! Miracle! To naprawdę działa!


Mój ukochany Witkacy pisał, że jest najnieszczęśliwszym z ludzi, zagmatwanym w sobie do obłędu. Każdy z nas tak czasem ma i każdy ma jakieś odloty!

Ja często śpiewam, przede wszystkim w łazience, w trakcie kąpieli, tańczę, potrafię nie spać kilka nocy z rzędu  i uwielbiam być sama, chociaż kocham swoją rodzinę i przyjaciół. Rysuję i maluję, prowadzę pisemny dialog z samą sobą, gdy jest mi źle, pytania zadając prawą, a odpowiadając lewą ręką. Jest to naprawdę świetna, sprawdzona forma autoterapii.Pomijajac moją wrodzoną grafomanię i te wszystkie moje wierszyki!
Często, jak mam doła, sama robię sobie pasemka, albo farbuję włosy, a potem Paweł, mój fryzjer, gej, załamuje ręce i mówi: Ach, Dżoana, znowu miałaś odlot?

J. Lacon napisał w którejś ze swoich książek (nie wiem, w której, bo spisałam jedynie cytat): Jestestwa człowieka nie tylko nie da się zrozumieć bez szaleństwa, lecz nie byłoby jestestwem człowieka, gdyby nie niosło ze sobą szaleństwa, jako granicy swej wolności.

Tadeusz Żeleński, Boy, stwierdził: O, szaleństwo, jakże twoim jestem, tyś mi światłem w błędnych mrokach nocy. Tyś jest słowem, a ja tylko gestem, zniechęcenia gestem i niemocy.

Lubię poszaleć i posłuchać piosenek w wykonaniu różnych odlotowych ludzi, takich, jak np. ten, nieodżałowany wokalista, bo jakże nudne byłoby nasze życie bez odrobiny szaleństwa:


Lepiej jednak  skończyć nawet  w pięknym szaleństwie, niż w szarej, nudnej banalności i marazmie!

/Stanisław Ignacy Witkiewicz/

4 komentarze:

  1. Świetne-super :)
    -ra-

    OdpowiedzUsuń
  2. Polecam filmy, o których napisałam, choć pewnie je znasz. ;-)

    Serdeczności,j.

    OdpowiedzUsuń
  3. Tak JoAnko..Filmy doskonale mi znane ze wspaniałą plejadą aktorów..Oryginalność to nie choroba...Wskazana w sztuce jak i w zyciu codziennym...

    Serdeczności..A.eM)*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ANIU, jak mi miło, że zajrzałaś tu do mnie!
      Bardzo dziękuję, serdeczności! j.

      Usuń

Bardzo dziękuję za każdy komentarz, zawsze odpiszę i zajrzę do Ciebie w miarę czasowych możliwości: czasem szybko, niekiedy później, ale zajrzę na Twój blog. Pozdrawiam. :)