Co ma się dziać?
Nowy rok, nowy krok, nowe dni dla nas wszystkich. Ważne, bo jeszcze ich nie znamy i czekamy na coś pięknego, wzniosłego.
Chyba wszyscy jesteśmy zmęczeni zeszłym rokiem, jak również zimą, krótkimi, szarymi dniami, panującą aurą. Niechaj więc będzie, co ma być.
U mnie od września jest dziwnie. Cholernie dziwnie, a nawet kiepsko. Naprawdę. Nie chciałam o tym pisać, ale w końcu jestem u siebie, w swoim skrawku sieci. I mogę pisać, o czym chcę.
Zeszły rok nie był dla mnie generalnie złym rokiem. Przeżyłam, jestem, zarówno ja jak i moi bliscy, przyjaciele, znajomi. Nie mogę narzekać i nie robię tego.
Pięć razy byłam nad morzem: najpierw w Gdyni w ferie zimowe, potem w Kołobrzegu i Ustroniu Morskim na przełomie maja i czerwca, dwa razy w wakacje - w sumie ponad miesiąc i jeszcze trzy dni we wrześniu na kursie z zakresu rytmiki i logorytmiki. Byłam głownie w Trójmieście, ale odwiedziłam też mniejsze miejscowości takie jak Puck, Jastarnia i Władysławowo.
I do czego zmierzam? Mianowicie do tego, że jeżdżę nad to morze nie tylko dlatego, że uwielbiam szum fal, Klif Orłowski, Polankę Redłowską, ale też dlatego, że lekarz mi je zaleca, jako alergikowi. Że długo cierpiałam na nadczynność tarczycy, dlatego teraz chwytam bursztynowe klimaty.
A problem polega na tym, że mimo tylu tam pobytów, zeszły rok dał mi się bardzo we znaki pod względem zdrowotnym. Paradoksalnie - bo nie zachorowałam na koronkowe zemsty nietoperza - bardzo mnie rozwałkował.
Najpierw, na przełomie grudnia 2019 i stycznia 2020 miałam bardzo, ale to bardzo ciężką, dziwną grypę lub nie wiem co... W każdym razie było to coś, co sprawiło, że naprawdę pierwszy raz w życiu - mimo wielu wcześniejszych podbramkowych sytuacji - myślałam, że zejdę i w połowie stycznia napisałam na FB, że co by to nie znaczyło: wracam do świata żywych... Schudłam bardzo, bolały mnie mięśnie, stawy i nic nie mogłam jeść, miałam wysoką gorączkę, dreszcze, wszystko naraz. Ale jakoś z tego wyszłam: dużo cytryn, imbiru, witaminy c, d i miodu dobrej jakości z pasieki teścia kolegi z pracy... Potem, gdy przyszła zaraza pomyślałam, że miałam jej wszelkie objawy, ale nie było już nad czym dumać i się rozczulać...
Później było w miarę dobrze, w wakacje dużo chodziłam, biegałam, pływałam w morzu i takie tam... I przyszedł wrzesień... I się zaczęło i trwa do dziś... Niby korzonki, niby rwa, ale jeszcze nigdy, przenigdy tak długo u mnie nie trwała, zawsze pomagały tabletki, ewentualnie zastrzyki, a tu nagle - bęc... Na tabletki uczulenie, a po zastrzyku wstrząs i kroplówki... I albo krzyż - dolna część kręgosłupa, albo udo, albo łydkę ciągnę za sobą, a jak to mija - ból przechodzi na ramię i bark... Fizjoterapeuta mówi, że nic mi nie jest, lekarz, że nie wie, co mi jest, ja - że chyba się pogrążyłam...
Lubiłam chodzić na aerobik w wodzie, póki było można, przynosił ulgę. Zresztą woda to mój ulubiony żywioł. Lubiłam i lubię czuć się wolna, zwłaszcza, że jestem numerologiczną piątką, a u piątek poczucie wolności - to podstawa, a tu jest jak jest i końca nie widać...
Ból ramienia, barku, jest czasem nie do wytrzymania, nie sypiam po nocach, potem śpię w dzień i wcale nie jest to fajne. Fakt, że przepłakałam całą noc sylwestrową mówi sam za siebie, zwłaszcza, że naprawdę nie należę do histeryczek i rzadko płaczę, a tabletki przeciwbólowe biorę dopiero wtedy, jak już naprawdę muszę.
Wiem, że to może być psychosomatyczne. Bo miałam tak po śmierci taty, gdy nie pozwoliłam sobie na żałobę, na łzy, których mi zabronił... Ale NIGDY nie trwało to aż tak długo.
Wiem, starzeję się, ale też dbam o siebie, grzecznie łykam różne witaminki i suplementy, bo jestem już na tyle zatwardziałą wegetarianką, że nic i nikt nie zmusi mnie do zjedzenia ryby lub - nie daj boże - mięsa...
Stres?
Nie wykluczam, zwłaszcza, że chyba bezpowrotnie odchodzi bliski i znany nam świat i trzeba się będzie dostosować do nowego. Niepewność jutra to nigdy nie była łatwa do ogarnięcia sprawa, zwłaszcza dla nadwrażliwców...
Ale niech się dzieje, niech będzie to nowe, niech przyjdzie, co ma przyjść...
I oby lepsze dla nas wszystkich!