Translate

20 listopada 2023

UWAGA SPOILER czyli miało być pięknie...

            Na wstępie uprzedzam, że zarówno post ten, jak i film, który opisuję, dedykowany jest osobom 21+.

      Czasem, gdy jestem chora, a obecnie mam zapalenie oskrzeli i jestem na zwolnieniu lekarskim, nie mogę czytać, bo z powodu kataru boli mnie nos. Nie chcę siedzieć lub leżeć pochylona nad książką, bo to bardzo utrudnia oddychanie. Nie chcę też tracić czasu, sięgam więc po filmy, nadrabiam filmowe zaległości.

            Tak też zrobiłam przedwczoraj, obejrzałam film z 2017 roku, który gdzieś mi umknął i napiszę Wam o nim kilka słów. Kilka odczuć i impresji na temat tego obrazu.

            Po film sięgnęłam przede wszystkim ze względu na występujących w nim aktorów, chociaż postać Wonder Woman, jak chyba wszystkim, też nie była mi obca, natomiast nic praktycznie nie wiedziałam o jej twórcy - tym bardziej obraz mnie zaintrygował i zainteresował jednocześnie.

        Film "Profesor Marston i Wonder Woman" oparty jest na życiorysie doktora Williama Marstona (1893 - 1947) - psychologa, prawnika, wynalazcy i twórcy komiksu oraz postaci Wonder Woman - amazonki i superbohaterki, wzorowanej na znanych mu kobietach i na wielu mitach, które się wzajemnie uzupełniają, tworząc ideał kobiety.

    Opowiada też o skomplikowanych relacjach naukowca z jego żoną - Elizabeth Halloway i przyjaciółką, byłą studentką i asystentką  - Olive Byrne oraz o tym, jak Marston broni przed powołaną komisją swojej komiksowej bohaterki, która wówczas uchodzi za zbyt wulgarną, seksowną i wyzwoloną. 

    Film wyreżyserowała kobieta - Angela Robinson - i sama nie wiem, czy jest to wadą tego obrazu czy też zaletą, ale nieco mnie drażniły pseudo intelektualne dialogi i wątek feministyczny, jakem feministka.   

        Trochę też nie pasował mi odtwórca tytułowej roli. Interesuję się ludźmi kina i nieco mi zgrzytało, obsadzenie zdeklarowanego geja w roli gościa w poliamorycznym układzie z dwiema kobietami, pomijając fakt, że nie był ani krztynki podobny do oryginału. Był i jest za piękny po prostu.


        No, ale zainteresowałam się tym filmem właśnie ze względu na aktorów. A dobry aktor potrafi przecież zagrać wszystko, jak mawiał Dustin Hoffman w rewelacyjnym filmie "Tootsie": "Byłem najlepszym pomidorem i ogórkiem!". I dotrwałam do napisów końcowych, a to już coś! Naprawdę, bo ostatnio często mi się zdarza, że nie czytam książek do końca i nie oglądam nudnych filmów.

        W roli żony naukowca, pięknej, mądrej kobiety, która w pewnym momencie zrezygnowała z naukowych aspiracji, bo wówczas kobiety na uczelniach nie były jeszcze mile widziane jako doktorantki i została sekretarką, żeby utrzymać rodzinę, pojawiła się brytyjska aktorka Rebecca Hall, której urodę i talent docenił nawet Woody Allen i obsadził ją w głównej roli w swoim filmie z 2007 roku pt. "Vicky, Christina, Barcelona".  Ja też ją bardzo lubię, chociaż w tym filmie akurat wg mnie nie stworzyła wielkiej kreacji. Była świetna jako energiczna, temperamentna żona i naukowczyni, ale jako kobieta zakochana w kobiecie - wcale mnie nie przekonała. I tyle.

    W roli ich kochanki i studentki pojawiła się śliczna Australijka Isabella Heathcote i ona chyba najbardziej zachwyciła mnie swoją wyważoną kreacją. Dla mnie po prostu była najbardziej wiarygodna i jako postać i jako kreacja aktorska, chociaż też nie w każdej scenie, ale jej uwierzyłam, że jest zakochana... Nie, nie w profesorze.

        Dobre kreacje w filmie stworzyli też: mistrz drugiego planu, zawsze świetny i wiarygodny - Oliver Platt w roli wydawcy komiksu i przyjaciela Morrisa (i szczerze to on bardziej by mi pasował do roli Marstona) oraz Connie Britton, jako nieco ograniczona lub raczej konserwatywna albo jeszcze inaczej: patriarchalnie religijna przewodnicząca komisji d/s dzieci i Wonder Woman. 


            No i cóż jeszcze? Zapewne miało w tym filmie być pięknie i zapewne mądrze: śliczne, mądre kobiety, inspirujące mężczyznę, z którym żyły, egzotyczny seks w trójkącie z  przebierankami i gadżetami sado-maso w filmie przedstawiony chyba w zbyt delikatny i uproszczony sposób, wzruszenia, sielanka, domek, wspólne dzieci, jakaś odrealniona symbioza. Jednak dla mnie - mimo, że oparte na true story - było to wszystko jakieś niezbyt prawdziwe, mało autentyczne, przegadane i nie wiem, czy spowodował to fakt, że miałam z tyłu głowy prawdziwą orientację Luke’a Evansa czy to, że mało wiarygodna wydawała mi się miłość między jego filmową żoną a kochanką, że te ich spięcia wcale nie były - w moim odczuciu - przekonujące, że po prostu brakowało między bohaterami jakiejś iskry, zgrzytania, czegokolwiek, co by sprawiało, że wierzymy aktorom? Nie wiem. Może to wina scenariusza, poprowadzenia aktorów przez reżyserkę, a może po prostu brak chemii między odgrywanymi postaciami? A przecież, skoro ten układ trwał, mimo wielu przeciwności (małżonkowie stracili pracę na uczelni, sąsiedzi odkryli ich związek z Olive i byli wrogo nastawieni, bohaterowie rozstawali się i wracali do siebie) to między bohaterami powinno się więcej dziać, być bardziej namiętnie, a mniej sztucznie?
       Fakt biograficzny jest taki, że po śmierci Marstona na raka płuc w 1947 roku, panie zostały razem, razem wychowały czworo dzieci i były ze sobą aż do śmierci Olive w 1990 w wieku 86 lat. Elizabeth przeżyła swoją i męża kochankę o 3 lata i odeszła w 1993 roku trzy miesiące po swoich setnych urodzinach. 
            Drugi fakt jest taki, że w ich relacjach za życia Marstona była też trzecia kobieta, czego, na szczęście, nie pokazano w filmie, bo pewnie nie wytrwałabym do końca, mimo, że pruderyjna nie jestem. 

         Ale chyba najważniejszy jest fakt, że  Wonder Woman ma się świetnie do dziś i do dziś jest jedną z najbardziej znanych super bohaterek, wciąż powstają nowe wersje i nowe filmowe adaptacje komiksu. Lubię ją. 

            Film oceniam na 5-/10. 

Moim zdaniem jest spłycony i nie wykorzystano potencjału biografii bohaterów oraz stworzonej przez Marstona postaci. Opowiada o psychologach i studentce tego kierunku, a jakoś mało tam psychologii głębi w dużej mierze opartej na mitach, archetypach i symbolach (owszem wiele dewiacji jest w tych opowieściach, jednak inaczej się je odbiera). Freuda i Junga bohaterowie wspominają raczej z przymrużeniem oka. Teoria Marstona DISC badająca emocje, jak dla mnie, była w filmie zbyt uproszczona, a sceny badania emocji i ciśnienia i tłumaczenia ich wariografem, to przesada, nie nauka. Ale polecam Wam go obejrzeć, jest dostępny na Netflixie. Sami ocenicie. Kążdy ma swoją percepcję, wiedzę i na pewno każdy z nas inaczej odbierze ten film, zresztą niejednokrotnie nagradzany. Jeszcze jedno: ten film na Netflixie przeznaczony jest dla widzów od 16 roku życia. Gdyby moja córka miała 16 lat, nie pozwoliłabym jej go obejrzeć. Tyle.

        Na zdjęciach poniżej William Marston (strasznie staro wyglądał, bo zmarł tydzień przed swoimi 54 urodzinami) z rodziną: dziećmi, żoną i kochanką.

18 komentarzy:

  1. Fabuła raczej nie dla mnie, ale o filmie i swoich wrażeniach napisałaś fantastycznie!
    Zdrówka, kochana!
    jotka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Spłycona. Kocham kobiety, ale tutaj trzeba było Polańskiego za rezysera. Uściski!

      Usuń
  2. Joasiu kochana ja ten film widziałam dawno temu i podobał mi sie bardzo. Zwlaszcza Rebeca Hall była w nim rewelacyjna i miała w oczach blask. Jak jest na Netflix to może uda mi się obejrzeć, ale dla mnie był super. Zdrówka kochana Joasiu

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I dobrze, że się Tobie podobał. Bosz, jak nudno by było, gdybyśmy wszyscy mieli identyczne zdanie! Rebecca była cudna, jak zawsze, jesli chodzi o look, natomiast dla mnie nie była wiarygodna w kilku scenach z Bellą. Są hetero aktorki, w których widzę rasowe les, np. Glenn Close. Tutaj nie zaiskrzyło. Ale to moje zdanie jest. Uściski i serdeczności!

      Usuń
  3. Film przedstawiłaś bardzo ciekawie, jak tylko będzie leciał w telewizorze, to z chęcią go obejrzę. Życzę szybkiego powrotu do zdrowia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziekuję, Karolino, jak będziesz miała okazję, obejrzyj, zawsze warto. Uściski!

      Usuń
  4. Gracias por la reseña. Me dio ganas de verla. Te mando un beso.

    OdpowiedzUsuń
  5. Nie interesuje mnie oglądanie tego typu życiorysów, dewiacje budzą we mnie wstręt. Nie jestem z tych tolerancyjnych. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Powiem Ci, że im jestem starsza, tym gorzej znoszę takie sceny, które kiedyś nie robiłyby na mnie żadnego wrażenia. Wolę cos na zasadzie: killing me softly. ;-)

      Usuń
    2. Nie chodzi o same sceny erotyczne, tylko po prostu. W moich granicach tolerancji znajdują się dwie w sobie zakochane osoby. A co robią ze sobą w łóżku i jak, to już mniej istotne. ;)

      Usuń
    3. No właśnie o to chodzi. :)

      Usuń
  6. (...) marzenia czekają na odkrycie w tym, co porusza nas do głębi, co kochamy -
    - jakieś miejsce, fragment książki, filmu, obraz...
    // Alessandro D'Avenia //

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnie tu akurat poruszyło jedno: Freud był głupi. :D

      Usuń
  7. Muszę przyznać, że mnie bardzo zainteresowałaś tym filmem. Jeśli więc jest na Netflix, to postaram się go zobaczyć. Historia w końcu niebanalna :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Historia niebanalna, jak obejrzysz, koniecznie daj znać, jestem bardzo ciekawa Twojego zdania! Uściski. :)

      Usuń

Bardzo dziękuję za każdy komentarz, zawsze odpiszę i zajrzę do Ciebie w miarę czasowych możliwości: czasem szybko, niekiedy później, ale zajrzę na Twój blog. Pozdrawiam. :)