Witajcie!
Niekonwencjonalnie spędzam ten świąteczny czas, tak, jak zawsze radził mi mój ojciec- carpe diem! Stwierdziłam, że po tej grypie, która mnie przewałkowała, potrzebuję morskiej bryzy i wiatru. Prosto po trzech lekcjach pojechałam wczoraj samochodem do Wrocławia, gdzie zostawiłam kocicę i auto u córeczki mojej kochanej, a stamtąd pociągiem do Gdańska, który przywitał mnie ciepłem i ludźmi pomalowanymi na różne halloweenowe stworki. Dzisiaj około południa pojechałam tramwajem do Jelitkowa, stamtąd przeszłam do Sopotu i stwierdziłam, że pójdę dalej, aż dotarłam do Gdyni Orłowo. Fajny spacer zaliczony plus refleksje o życiu, śmierci, przyjaźni, miłości, jesieni i innych ważnych sprawach. Cudne, jesienne widoki miałam przez całą drogę, a morze - wbrew wiatrowi - było bardzo spokojne i bezkresnie piękne.
Wielka woda, morza, oceany - zawsze mają na mnie kojący, relaksacyjny wpływ - uwielbiam być nad morzem bez względu na porę roku i na panującą aurę. No i uwielbiam chodzić, nawet po grypie, gdy mięśnie jeszcze bolą. Wiało dziś bosko, potem padał trochę deszcz, ale było super. Po prostu byłam w swoim żywiole!
Do hotelu wróciłam zmęczona i głodna, bo tylko kawę wypiłam po drodze w Sopocie (nie mieli wege jedzenia, a żurek na kościach to raczej nie dla mnie), ale uwielbiam taki stan: takie zdrowe zmęczenie. Psinka najadła się i po prostu padła. Jutro też dużo pochodzimy, tymczasem w Gdańsku pada, a ja pozdrawiam wszystkich serdecznie.