Translate

10 grudnia 2012

"Kraków nigdy jeszcze tak, jak dziś..."




Wspólnota dusz

-No, cześć, durniu! – usłyszała w słuchawce telefonu i od razu uśmiech zagościł na jej twarzy.
-Cześć, świrusko, co tam, jak tam?
-Wybieramy się z Agą do Krakowa, zabierzesz się nami?
-Jasne! Kiedy i na jak długo?
-Wyjechałybyśmy w piątek, o świcie, więc się nawet nie kładź, a wrócimy w poniedziałek wieczorem, pasi?
-Pewnie, że pasi, a co z noclegiem?
-Agniecha już załatwia jakiś akademik, tylko nie wie, czy wziąć dwójkę, czy trójkę, więc dzwonię.
-Trójkę… No i poświęcę się wstając o świcie… czyli o której?
-O szóstej chciałybyśmy wyjechać, więc koło piątej musisz wstać, a znając ciebie, durniu, to, jak kładziesz się o trzeciej, lepiej wcale nie zasypiaj!
-Rzeczywiście, cholerny środek nocy… Ale damy radę. Czyli co? Jakieś spotkanie organizacyjne przed wyjazdem?
-O, widzisz, masz pomysła! Zgadam się z tym jełopem i zadzwonię, nara!
-No, baj, baj, maszkaro! – rzekła z uśmiechem i odłożyła telefon.

Zośka, jej dobra koleżanka od klasy pierwszej szkoły podstawowej, obecnie główna księgowa w dużej, niemieckiej firmie, zawsze wprawiała ją w świetny nastrój. Lubiła jej niski, przeszywający alt, sposób mówienia i ten specyficzny, angielski dowcip, jakim dysponowała, odkąd z okazji bierzmowania, do którego szły razem, na złość księdzu, wzięła sobie piękne imię Józefa, gdyż ten uznał, że nie ma świętej Lidii. Ona, na cześć wielkiej aktorki i jej wielkiej roli królowej w telewizyjnym serialu, wybrała imię Aleksandra, do którego, o dziwo, ksiądz się nie przyczepił… Stały więc razem, grzecznie pod ołtarzem i zaśmiewały się jak wariatki, gdy biskup czytał ich trzecie imiona… Fajne to były i beztroskie czasy. Ale i teraz, jako panie w wieku akuratnym, wcale nie były mądrzejsze, hormony buzowały w nich tak samo, jak kiedyś. Lubiły się śmiać, świrować, nazywać się debilkami, durniami, maszkarami… Spotykały się w ulubionej knajpce, piły piwo, paliły papierosy, odreagowywały stresy. Opowiadały o sobie, o pracy, mężach, romansach, dzieciach. Wspierały się również w trudnych, życiowych sytuacjach. Taka prawdziwa, kobieca przyjaźń bez zbędnych upiększeń i poufałości. Dla równowagi, dołączyła do nich bardzo ciepła, mądra i spokojna Agnieszka, absolwentka krakowskiej AGH.
A ona? Humanistka po matematyczno-fizycznej klasie w LO. Niespokojna, artystyczna dusza, ryzykantka, kinestetyk, uwielbiający doświadczać, dotykać, choćby kosztem obitej pupy. Uzupełniały się zatem we trójkę i było im z tym dobrze. Teraz postanowiły pojechać na dłuższy weekend do swego ulubionego miasta, jednego z czterech miast, do którego ona lubiła wracać (trzy pozostałe to Praga, Paryż i jej ukochany Wrocław), bo generalnie wolała poznawać nowe, nieznane miejsca.


Dzień przed wyjazdem siedziała w domu sama z dwoma białymi kotami i zastanawiała się, co spakować, gdyż lato w tym roku nie rozpieszczało. Było jak z piosenki grupy Pod Budą: "jakieś szare i słowikom brakło tchu". Jej zaś zdecydowanie brakowało weny.

  Pomyślała o Bartku i dokładnie w tym momencie zadzwonił telefon… Pomyślała, że to ktoś obcy, bo numer, który się wyświetlał był jej nieznany.

-Słucham, Daria Makowska?
- Cześć, kobietko…- usłyszała znajomy tenor. – Co u ciebie słychać?
-Witaj, Bartosz, nie uwierzysz, ale właśnie o tobie myślałam!
-Uwierzę, zawsze byłaś czarownicą. Jak żyjesz, wybierasz się może w moje strony?
- Wybieram się…
-Żartujesz, kiedy? I nie mów, że jutro!
- Jutro. Co prawda nie wiem, jak wstanę, jak będę funkcjonować, ale jutro jadę do Krakowa.
- Daruś, musimy się spotkać, ściągnąłem cię myślami. Musimy… Proszę, błagam… Będę grzeczny…
Rozbawił ją jego słowotok, lubiła jego głos, bardzo jej się podobał jako mężczyzna…
- Na pewno nie w piątek, bo wiesz… mamy imprezkę, jadę z dwiema koleżankami, ale w sobotę mogę się wyrwać spod ich opiekuńczych skrzydeł, pod warunkiem, że pójdziemy gdzieś nad Wisłę.
- Dokąd tylko zechcesz, babo! Tylko bądź…
-Będę. Spotkamy się w Rynku, pod pomnikiem wieszcza, OK.? O której ci pasuje?
- Daria, ja się dostosuję, tylko bądź, cholernie się stęskniłem, do bólu.
-Nie przesadzaj… No, dobra, w sobotę o czternastej, wcześniej pewnie nie wstanę.
-Super, to do soboty, cieszę się, jak głupi i już nie mogę się doczekać.
- Spokojnie, Bartolino, przynieś swoje nowe wiersze, chętnie poczytam.
- Dobrze. Mam klienta, muszę kończyć, ale naprawdę już skomlę z tęsknoty.
-Pa, wariacie.
-Pa, cudności!

Poznała go cztery lata temu na popularnym portalu społecznościowym, zaprosił ją na forum poetyckie, potem do grona znajomych. Rozmawiali często drogą mailową, potem na gg i na skype’ie. Powoli odkrywali swoje pokrewne dusze. On, młodszy od niej o trzy lata, wysoki, zielonooki, wytatuowany, długowłosy brunet o niesamowitych dłoniach. Ona, dość wysoka, zgrabna, piwnooka blondynka o bardzo ciemnych brwiach dla kontrastu. Oboje leworęczni wielbiciele poezji, zwłaszcza Różewicza i Leśmiana. On, po wielu związkach i przejściach, ona w szczęśliwym, zgodnym małżeństwie. Czasem denerwował ją w rozmowach, gdy zaczynał głośno myśleć o tym, co by było, gdyby byli razem, ale ich przyjaźń była silniejsza, niż sprawy damsko-męskie. Lubili się z lekką nutką subtelnego erotyzmu, co tylko dodawało pikantnego smaku ich przyjaźni.

Teraz zastanawiała się, w co się ubrać… Koleżanki poszły na spotkanie z innymi koleżankami, a ona siedziała z filiżanką gorącej kawy i myślała… Widzieli się ostatnio jakiś rok temu i wtedy uciekła. Zabroniła mu dzwonić dopóty, dopóki sama tego nie zrobi. Przestraszyła się, po raz pierwszy w życiu, własnych uczuć, skasowała gg i skype’a, nie odbierała telefonów. Wiedziała, ze jest zdezorientowany, że – być może – ma ją za egzaltowaną idiotkę – ale milczała. Zadzwoniła w styczniu, w jego urodziny. Datę pamiętała doskonale, gdyż urodził się w ten sam dzień, co jej ukochany poeta, Krzysztof Kamil Baczyński. Najlepiej zapamiętywała właśnie takie daty, które kojarzyły jej się z czymś, co lubiła, z datami urodzin, śmierci, wielkich poetów, aktorów czy premierami ulubionych filmów. Nigdy nie zapomni, jak bardzo się ucieszył, gdy usłyszał jej głos, jej miękki alt, jak mawiał. Rozmawiali wtedy chyba ze trzy godziny, czytał jej przez telefon swoje, jak to po Witkacowsku nazywał, bebechowo-orgazmowe wiersze. Nie pozwoliła mu jednak dzwonić do siebie, egoistycznie uznała, ze tak będzie lepiej, ale obiecała, że sama się odezwie. I tak minęło kolejne pół roku, a teraz siedziała, czekała na to spotkanie, chciała się wtopić w zieleń jego oczu lecz nadal bała się swoich uczuć. Postanowiła włożyć zwykłe dżinsy, w których zresztą bardzo dobrze wyglądała i kolorową tuniczkę. Włosy spięła w kok, oczy pomalowała fioletowym cieniem, który doskonale podkreślał ich dziwny, zielono-piwny odcień, delikatnie wytuszowała rzęsy i błyszczykiem podkreśliła usta, ubierając się w swój ulubiony zapach bzu marki Yves Rocher.

Już z daleka zobaczyła jego wysoką postać i purpurową różę, którą trzymał w lewej ręce… Pamiętał, co lubi, kiedyś nawet napisał specjalnie dla niej piękny wiersz o róży. Serce zabiło mocniej, szarpało się, jak ptaszek uwięziony w klatce, co ją dodatkowo zdenerwowało. Zanim się zorientowała, podbiegł do niej i wziął w ramiona, a potem wbił się w jej usta tak, że poczuła się, jak Louis, bohater „Wywiadu z Wampirem”, w momencie, gdy Lestat po raz pierwszy spijał mu krew… Poczuła po prostu, że lata… Chciała krzyczeć, palnąć go w twarz, ale nie miała siły…
- Cudnie pachniesz…- usłyszała jego szept. – Już będę grzeczny, ale musiałem… - powiedział z rozbrajającym uśmiechem i wręczył jej wreszcie tę cudną różę, po czym szybkim gestem, zdjął jej z włosów spinkę. – Lubię burzę twych włosów – rzekł zachrypniętym głosem.
- Dobra, Bartolino, idźmy stąd, nie lubię tłumu.


No i poszli w kierunku Wisły. Rozmawiali i rozmawiali, patrzyli sobie w oczy, śmiali się, w jednej knajpce pili kawę, w innej piwo, w jeszcze innej, żydowskiej, zjedli wegetariański posiłek.

 Opowiadał o swojej pracy, czytał swoje wiersze, mówił o problemach z byłą żoną, utrudniającą mu kontakty z synkiem, pokazał swój nowy tatuaż, na ramieniu, wykonany przez córkę Andrzeja Zauchy, jednego z najciekawszych polskich wokalistów, którego zdążyła zobaczyć na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu, w roku jego tragicznej śmierci.

 Czas strzelił, jak z bicza, a oni wcale nie mieli ochoty się rozstać. 

-Darka.. cholernie się cieszę, że jesteś, wiem, miałem być grzeczny, ale chyba nie mam siły, sama wiesz, jaki jestem narwany, wiesz, ze nie mogę tak sobie chodzić i gadać… - powiedział i chwycił ja w objęcia.
Zrobiło jej się gorąco, poczuła się rozdarta. Z jednej strony bardzo chciała, aby ją dotykał, całował, komplementował, ale z drugiej wiedziała, że nie tędy droga, że takim postępowaniem, mogą zniszczyć to, co ich łączy na zawsze.


- Pójdę z tobą do łóżka… i co? – rzuciła w powietrze…
Cisza… Bolesna, najcichsza z możliwych cisz… Wieczność… I tylko te trzepoty rzęs…
- Daria… Wiem, rozmawialiśmy o tym wiele razy… wierność… Ale sama powiedz, czy nie jest to działanie wbrew sobie? Ja wiem, do jasnej cholery, co czuję. A bajki o monogamii, naprawdę można włożyć między bajki!
- Nie jest to działanie wbrew sobie, Bartosz. Ja kocham i ufam. I ktoś mnie kocha i ufa mi z wzajemnością. Dzięki temu zaufaniu mogę tu teraz z tobą być. Mogłam podróżować po świecie, studiować ile tylko chciałam i przyjaźnić się z wieloma mężczyznami… Bo on mi ufa. Sam powiedz, czy gdybym poszła z tobą do łóżka, nadal byłabym dla ciebie tak intrygującą i interesującą kobietą, jak teraz?
Znowu cisza… ale już inna. Ale mniej cicha… Cisza zadumana, ciężka…
A po niej:
- Dario… szacunek… - i jego usta na jej czole. – Ale zawsze będę mu zazdrościć…
-Zrobię coś teraz. Coś, co muszę zrobić, a ty grzecznie milcz i nic nie rób, OK?
-OK.

 
Wspięła się na palcach i zdjęła gumkę z jego gęstych, sięgających ramion włosów... Zanurzyła w nie place, poczuła ich ciepło, zanurzyła w nie nos... pogłaskała... Jej serce znowu zrobiło zdjęcie... Kiedyś zdobyła nagrodę za sprawność aktorską na ogólnopolskim konkursie recytatorskim za monodram na motywach "duszyczki" Różewicza, gdzie na scenie animowała perukę z puklami gęstych, ciemnych włosów. Teraz nie grała. Teraz była, czuła. Chciało jej się płakać, ale nie pozwoliła sobie na takie emocje. Zacisnęła zęby, wzięła głęboki oddech...

- Chodźmy już, proszę - wyszeptała.


I odprowadził ją do hotelu, milcząc, pieszcząc w swej lewej dłoni, jej lewą rękę…



***

Gdzieś w Krakowie dogonił mnie spleen.
Nie pojęłam - dlaczego on?
Gdzieś na Brackiej, pozbyłam się win.
Deszcz mnie obmył ze wszystkich stron.


Gdzieś w Krakowie spotkałam Ciebie,
Czarem dłoni i blaskiem oczu...
Napisałam - przez Ciebie - swym cieniem -
Rozżalony, niemiłosny list
do losu...



 Wszystkie postaci i cała historia są absolutnie fikcyjne i nie mają nic wspólnego z rzeczywistymi osobami i wydarzeniami, każda zbieżność w opowiadaniu jest zupełnie przypadkowa.

Kraków / Bolesławiec, lipiec 2011, JoAnna Idzikowska-Kęsik (zdjęcia moje)


Do posłuchania: Kinga Preis, Kraków






6 komentarzy:

  1. Dziwne,bardzo dziwne.
    Znam opowieść,opowiadanie,odczucia.
    Widziałem,czytałem gdzieś.
    Wiem o tym.
    Hmm.
    Dziwne.

    J.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co dziwne?
      Bo nie kapuję?

      PS

      Nie powinieneś już iść lulu?

      Usuń
    2. Nie było tu mojego komentarza.
      Więc,nie widziałem,nie czytałem.
      A jednak znam to.

      Usuń
    3. Z autopsji?

      To tylko bajeczka dla starszych dzieci. :)

      Idę zajarać, zaczęłam palić, he he. :p

      Usuń
    4. Nie,nie.
      Widziałem,czytałem u Ciebie,
      kiedyś,gdzieś.

      Usuń
    5. Kiedyś, gdzieś byłam inna.
      Teraz jestem, gdzie jestem
      i jest, jak jest.

      Usuń

Bardzo dziękuję za każdy komentarz, zawsze odpiszę i zajrzę do Ciebie w miarę czasowych możliwości: czasem szybko, niekiedy później, ale zajrzę na Twój blog. Pozdrawiam. :)