Witajcie moi Drodzy!
Dzisiaj opowiem Wam o filmie, którego obejrzenie kosztowało mnie dużo wewnętrznej siły i mnóstwo skrajnych emocji, który mną wstrząsnął, potelepał jak na elektrowstrząsach, który wbił mnie w fotel, z którego po seansie dosłownie nie mogłam wstać i się przyjść głęboko oddychając (zostawiłam auto na parkingu pod kinem, poszłam do domu po psa, pochodziłam jeszcze z godzinę z psiakiem i dopiero wsiadłam do samochodu, podjechałam pod dom). I chociaż w kinie byłam w środę, ten obraz wciąż we mnie i ze mną jest. Opowiem ze swojej, kobiecej perspektywy o filmie oplutym przez większość krytyków i tak zwanych znawców i moim zdaniem, niezrozumianym przez połowę widzów, w tym także kobiet (komentarze w trakcie wychodzenia z kina). Filmie już wrzuconym, zaszufladkowanym jako torture porn. A ponieważ nie chcę Was krępować - ten post pozostanie bez komentarzy, bo dzisiaj akurat bardziej piszę dla siebie niż dla Was. Po prostu muszę wyrzucić z siebie kilka zdań o tym niełatwym w odbiorze, ale absolutnie potrzebnym obrazie.
Oczywiście będzie mi bardzo miło, jeśli nieliczni z Was przeczytają i pochylą się nad tym wpisem, tą recenzją, jednak spokojnie możecie ten post ominąć. Osobiście nie chcę też czytać komentarzy oceniających ad hoc, że jestem negatywna i piszę o negatywnych sprawach, ponieważ - żyję już długo, interesuję się kinem i psychologią od wielu lat i jestem realistką, mam również swoje granice, które od jakiegoś czasu dość wyraźnie zaznaczam dla własnej higieny psychicznej - a życie to nie jest baśń o Kopciuszku czy innej Królewnie Śnieżce i jeśli tylko piszemy o rzeczach dobrych, rozmawiamy o pogodzie i innych oczywistościach, jeśli tylko sobie nawzajem słodzimy - to jesteśmy jedynie zakłamanymi hipokrytami.

Na początek kilka informacji o filmie, o którym dzisiaj piszę, kilka konkretów z Internetu:
"Dom Dobry" (Polska 2025, oficjalna premiera 7 listopada) Wojciecha Smarzowskiego w weekend otwarcia obejrzało ponad 310 tys. widzów! To drugi najlepszy wynik polskiego filmu w tym roku.
Za scenariusz i reżyserię odpowiada Wojciech Smarzowski, zdjęcia – Paweł Tybora, montaż – Krzysztof Komander, kostiumy Magdalena Rutkiewicz – Luterek. Autorem muzyki jest Mikołaj Trzaska. Producentami są Wojciech Gostomczyk i Janusz Hetman z Lucky Bob, w który to studiu Wojciech Smarzowski pełni funkcję dyrektora kreatywnego.
Za dystrybucję odpowiada Warner Bros. Entertainment Polska.
A teraz to, co czuję a propos filmu Wojciecha Smarzowskiego, to, czym chcę się podzielić z tymi, którzy zechcą ten post przeczytać i zauważyć. Piszę z poziomu serca, nie intelektu, piszę od siebie, bo uważam, że akurat ten film jest tego wart, ponieważ jego temat jest uniwersalny, ogólnoludzki i może stać się realem dla każdego z nas.
Wojciech Smarzowski (1963) jako reżyser i scenarzysta filmu kinowego debiutował dwadzieścia jeden lat temu popularnym do dzisiaj obrazem "Wesele" (2004) i od tamtej pory konsekwentnie realizuje swoją wizję kina, wizję polskiego filmu traktującego o ludziach, o Polakach. Koncepcję wg niektórych krytyków określaną jako łopatologiczną, przyziemną, toporną, nieartystyczną, zbyt dosłowną, realną lub nawet przesadzoną. Reżyser (facet spod bardzo ziemskiego Koziorożca) praktycznie we wszystkich dziewięciu zrealizowanych przez siebie kinowych filmach, obnaża nas, Polaków i pokazuje nasze narodowe słabości i przywary, takie jak alkoholizm, kompleksy, chciwość, pseudoreligijność, zakłamanie, przemoc, patologia, wrogość, kolesiostwo, bigoteria, hipokryzja i wiele innych. I co ciekawe, te jego filmy, tak nisko oceniane przez wielu krytyków, trafiają pod tak zwane strzechy i przemawiają do ludzi nawet wtedy, gdy ci ludzie uważają je za kiepskie, wkurzające, przerysowane. Po prostu mało kto pozostaje obojętny na propozycje reżysera, o jego dziełach się mówi, najczęściej średnio lub źle, ale się mówi. I chociaż Smarzowski opowiada głównie o Polakach i - jak często wypomina się reżyserowi - Polakach z prowincji, myślę, że pomimo wszystko, wielu Europejczyków i ludzi z innych kontynentów odnalazłoby w nich siebie.
Znam wszystkie dzieła Smarzowskiego, nie przebrnęłam jedynie przez cały "Wołyń" (2016), gdyż po prostu moja wrażliwość nie była w stanie dotrwać do końca, potrafię wyć na takich filmach, nie płakać ani szlochać tylko wyć. Lubię i najbardziej cenię "Różę" (2011, choć ten film też bardzo mocno mną wstrząsnął), "Pod Mocnym Aniołem" wg prozy Jerzego Pilcha (2014) i "Kler" (2018). Natomiast najnowszy film reżysera jest mi bardzo bliski, bo - jak już niejednokrotnie pisałam i wspominałam - wspieram kobiety, znam doskonale poruszany w nim temat. Temat ważny, a - jakimś dziwnym trafem - niezwykle rzadko w polskim kinie poruszany.

Główną, wiodącą postacią filmu jest Gosia, młoda, ładna dziewczyna, taka dziewczyna z sąsiedztwa, która stara się ułożyć sobie życie. Udzielając korepetycji z angielskiego oszczędza na studia, które przerwała i na podróże, które ją fascynują i jak wiele innych dziewczyn w okolicach trzydziestki, marzy o miłości i własnym domu zwłaszcza, że mieszka z przemocową, niespełnioną życiowo, toksyczną matką alkoholiczką, która na niej wyładowuje swoje życiowe frustracje, wciąż wypomina jej nieukończenie studiów, choć sama też ich nie skończyła, znęca się nad nią psychicznie, głęboko rani słowami jakby strzelała z kałasza. Gosia jest więc wrażliwym DDA (ojciec wojskowy wiecznie nieobecny) z syndromem sztokholmskim (dialog z matką przy świątecznym stole, cytat z pamięci: Gosia: Są święta, powiedz mi coś miłego. Matka: Boli mnie dzisiaj serce) i to potem skutkuje w relacjach z innymi osobami (nie umie odmówić siostrze pożyczki, choć ciuła na swoje marzenia), zwłaszcza w sferze romantycznej, damsko - męskiej.

Gosia, która jakiś czas temu straciła chłopaka, w Internecie poznaje starszego od siebie Grześka, z którym wymienia SMSy, bawi się w odgadywanie autorów lub źródła cytatów, rozmawia na Skype'ie, a kiedy proponuje spotkanie w kościele, na pasterce, Grzesiek się tam nie pojawia (a może tylko tak jej mówi, że nie był?). Jednak chwilę później, po kolejnej awanturze z matką, która ją poniża również przy siostrze, Gosia nie wytrzymuje i przyjmuje od Grześka zaproszenie na sylwestrową domówkę, po której u niego zostaje... i szybko, bardzo szybko się to wszystko toczy wg znanego ofiarom przemocy schematu: słodzenie ofierze (Grzesiek śpiewa "Będziesz moją panią" i wmawia jej, że jest kobietą jego życia), love bombing, wypytywanie niby w luźnej rozmowie i mapowanie najczulszych miejsc, słabości i kompleksów ofiary, szybki, bardzo szybki gaslighting tuż po upojnej nocy oraz kontrola pod przykrywką troski, udawana empatia i manipulacja. I mamy typową sytuację życiową: dziewczyna z toksycznego domu ląduje w ładnym domu wzorcowego, książkowego narcyza (który uchodzi za fajnego, zdolnego, dobrego i pomocnego) i tu zaczyna się całe narcystyczne zawłaszczenie ukazane idealnie, po prostu świetnie. Gosia, jak większość z nas, nie dostrzega czerwonych flag, które pojawiają się bardzo szybko, jest wycieczka w piękne miejsca, jest przygarnięcie psa zostawionego na ulicy, dużo seksu, ciąża i jest milutki, słodziutki złego początek; inauguracja długotrwałego życiowego, patologicznie dewastującego ciało, psychikę, relacje, emocje - koszmaru... Na dodatek często przekazywanego z pokolenia na pokolenie, bo tak to już jest, że jesteśmy ofiarami ofiar. Żyjemy w świecie pełnym schematów i działamy schematycznie tylko po to, aby się nie wyróżniać i dla tak zwanego świętego spokoju na wiele - zwłaszcza trudnych i niewygodnych spraw - przymykamy oczy, poszerzamy ramy własnych granic.

I tyle zdradzę z fabuły filmu, bo przecież musicie sami ten film obejrzeć, przemyśleć i przetrawić w sobie. Mnie naprawdę powaliło wiele scen, ale też kilka bym wycięła, zwłaszcza tę, w której para bohaterów ogląda wcześniejszy film reżysera "Dom Zły" - nie wiem, czemu ta scena miała służyć, może przypomnieć nam, że tam też było o przemocy, że ten dobry tytułowy dom de facto też jest zły, że zło wokół nas jest faktem, a nie tylko złym snem?
Reżyser opowiadał w którymś z wywiadów, że cały film oparty jest na faktach, opowieściach kobiet, z którymi się spotykał i ja mu wierzę, bo słyszałam gorsze historie, czytałam straszniejsze rzeczy w prasie, Internecie, książkach, bo znam z historii i widziałam w filmach dużo większą przemoc (że wspomnę francuski film sprzed chyba dziesięciu lat pod polskim tytułem "Zabiłam, aby żyć"). Co mnie jednak urzekło? Ano to, że - nie wiem, czy było to zamierzone, czy też wyniknęło z doskonałego montażu tego filmu, ale stany psychiczne Gośki zostały w nim ukazane doskonale, bezbłędnie i zarzucanie mu braku artyzmu jest zwykłym nadużyciem. W całym tym przemocowym bagnie było go naprawdę sporo. Była czułość, zrozumienie i empatia zza kamery.

Pierwszy raz gaslighting pokazany został w amerykańskim filmie pt. Gaslight z 1944 roku (polski tytuł to Gasnący płomień, a sztuka pod tym samym tytułem ukazała się w roku 1938) i opowiadał historię kobiety, której mąż manipuluje jej postrzeganiem rzeczywistości tak długo, aż wydaje się jej, że - zdezorientowana - traci zmysły, że zwariowała, nie wierząc własnej percepcji. Do psychologii termin ten zaczął przenikać w latach 60. i 70. XX wieku,
kiedy to psychologowie i terapeuci zaczęli używać go do opisu
specyficznej formy manipulacji psychicznej i przemocy emocjonalnej. W filmie Smarzowskiego jednym z cytatów, które wymieniają między sobą na początku znajomości Gosia i Grzesiek są wersy z wiersza E.A. Poego o złym śnie we śnie . I ten film też taki jest. Jest jak feeria manipulacji narcyza w stosunku do ofiary, jak zły sen, jak przenikanie się światów równoległych, snów na jawie i snów zbyt głębokich, aby się obudzić w odpowiednim czasie. I nie raziła mnie przemoc, bo w kinie akcji jest jej mnóstwo i czasem jest nieuzasadniona, bo w realu bywa jej dużo więcej, bo historia ludzkości, choćby ta ze Starego Testamentu, to głównie historia przemocy, bo krwiożerczy bożek domagający się ofiar lub złośliwie i mściwie zsyłający kataklizmy, był jak narcystyczny manipulator polujący na swoją zdobycz (każdy narcyz to drapieżnik albo myśliwy, co dla mnie na jedno wychodzi). Bo każdy, kto miał do czynienia z przemocą: słowną, ekonomiczną, seksualną, emocjonalną, psychologiczną, narcystyczną dobrze ten film zrozumie, zobaczy w nim siebie.

Bo moja "przyjaciółka" narcyzka wciąż manipulowała mną jak chciała, udawała dobroć, zainteresowanie, szczerość, wydzwaniała w środku nocy doskonale wiedząc, że wstaję po piątej, rano idę na spacer z psiakiem a potem do pracy i przez dwie godziny nadawała o sobie, a na koniec, gdy z nią zerwałam, aby chronić siebie i swoją intymność, do której właziła w brudnych kaloszach, zrobiła z siebie ofiarę pisząc do mnie po wielu miesiącach elaborat w postaci e-maila, w którym projektowała na mnie wszystkie swoje wady; a mój zacny "przyjaciel" narcyz często ze mnie kpił i lekceważył tekstami filmowego Grześka: "wydaje ci się", "przesadzasz", "oj tam, jest jak jest" , "jesteś przewrażliwiona". Na każdym kroku umniejszał mnie, moje zainteresowania, moją wiedzę i zawodowe osiągnięcia, a na koniec nazwał borderem i schizofreniczką, gdy mu powiedziałam, że dłużej nie zniosę tej tak zwanej relacji i zrobił z siebie poszkodowanego chłopczyka, biedną, poranioną, zdeptaną i zlekceważoną ofiarę złej kobiety. I jeszcze oboje mnie jakiś totalny obłęd, jakąś obsesję na punkcie swojego młodego wyglądu, oboje, choć sporo starsi ode mnie - ona 8, a on 12,5 - starali mi się wmówić, że wyglądają lepiej, młodziej, gasili we mnie słońce, moją wewnętrzną moc i światło, mój naprawdę jasny, zadbany uśmiech i w tym filmie jest to wspaniale pokazane, jak główna bohaterka, skołowana, zrozpaczona, zaszczuta, zdezorientowana, zaniedbana, traci urodę, swój wewnętrzny blask, jak gaśnie przy zadowolonym z siebie mężu, który nią steruje jak marionetką, który jest przemocowy w każdej możliwej dziedzinie, który momentalnie zasypia i chrapie po seksie nie dając jej nawet odrobimy czułości, a znajomym (tzw. latającym małpom) pokazuje filmik z lekko chrapiącą, zmęczoną po kolejnym jego wybryku Gośką, poniża i upokarza ją na każdym niemal kroku, w każdej sytuacji narzuca swoją wolę, kontroluje wszystko, jakby ją ubezwłasnowolnił.
Dlaczego piszę o sobie? Piszę dlatego, że wiem, iż z osobą narcystyczną, która ma też cechy socjopaty, psychopaty, makiawelisty, sadysty, bo to jest szerokie spektrum, nie trzeba być od razu w relacji romantycznej ani intymnej, wystarczy rzekoma przyjaźń czy koleżeństwo, żeby mieć PTSD czyli zespół stresu pourazowego długo po jej zakończeniu odczuwany w ciele i psychice. Weźcie to pod uwagę i chrońcie się gdy tylko Wasze ciało, które jako pierwsze wie wszystko, zacznie Wam wysyłać sygnały, że to nie dla Was - mówię to z pełną odpowiedzialnością, ponieważ tego doświadczyłam. W obu przypadkach moje ciało i intuicja krzyczały "uciekaj", a ja, durna ratowniczka - empatka zostałam i mam za swoje.
Dziwią mnie wpisy i recenzje skupiające się jedynie na przemocy w filmie "Dom Dobry". Od lat ją przecież oglądamy nie tylko w kinie, ale nawet jeśli patrząc na film, to wielu znawców zafascynowanych jest serią seriali o psychopatach - przestępcach, seryjnych mordercach aktualnie dostępnych na platformie Netflix (żadnego serialu nie obejrzałam, bo wystarczyły mi trailery i wiedza o portretowanych w nich ludziach), podkreślając potrzebę zrozumienia zła, a kiedy polski reżyser broni kobiety, staje murem za ofiarami domowej i społecznej przemocy, obrzuca się go błotem. Fascynujące!

Ten film wstrząsa i wali nas po głowach swoją realnością, prawdą, także tą psychologiczną. Zawstydza połowę widowni. Bo dawno już nie byłam na seansie, po którym NIKT, absolutnie nikt od razu gdy pojawiły się napisy, nie wstał z fotela. Czułam w powietrzu (lub jego braku przy pełnej sali) napięcie... i dobrze. I bardzo, bardzo dobrze! Bo to świadczy o tym, że ten film, chociaż krytykowany, jednak trafia w serca i umysły i inne zmysły widzów. W moje trafił bardzo wyraziście, mocno i na długo, bo jeszcze go przeżywam.
Chapeau bas, wielkie brawa i niskie ukłony dla aktorów: wspaniałej, pięknej, świeżej aktorsko, niesamowitej Agaty Turkot w roli Gosi, Tomasza Schuchardta w do bólu realnej, obleśnie prawdziwej i przekonującej roli nastycznego psychopaty, Agaty Kuleszy jako matki głównej bohaterki, Marii Sobocińskiej - przepięknej i podobnej do mamy, Hanny Mikuć (ach, te cudne oczy!) w roli zagubionej siostry Gosi, jak zwykle dobrych, nawet w małych rolach: Julii Kijowskiej w roli żony przemocowego policjanta i Natalii Sikory w roli ofiary przemocy w ośrodku dla kobiet. Przeurocza i niezwykle naturalna była też dziewczynka, która zagrała córeczkę Małgosi. Wszyscy aktorzy, nawet w epizodach byli świetni.
Nie każdy, niestety, tak zwany dobry dom jest nim w rzeczywistości, często w czterech ścianach rozgrywają się niepojęte sceny przemocy wobec kobiet, dzieci, seniorów, zwierzaków ale też wobec mężczyzn (był w tym filmie i taki mężczyzna - ofiara przemocowej kobiety).
Cieszę się, że ten film zrobił mężczyzna, naprawdę bardzo się cieszę. Byłoby dobrze, gdy inni mężczyźni nie negowali jego postrzegania świata i sztuki tylko zastanowili się nad swoim. Byłoby naprawdę wspaniale, gdyby akurat ten film reżysera sprawił, że mężczyźni, zamiast dawać upust swojej agresji, zaczną wspierać i naprawdę kochać swoje partnerki czy kobiety, jak wielu je nazywa (niejednokrotnie słyszałam: moja kobieta - więc jeśli tak uważasz, to właśnie tak ją traktuj). Byłoby cudownie, gdyby kobiety szybciej odchodziły od narcyzów i byłoby rewelacyjnie, gdyby ludzie, którzy uważają się za dobrych i życzliwych, zaczęli reagować na zło i przemoc, zamiast pomijać je milczeniem lub zamiatać pod dywan. Byłoby rewelacyjnie, gdyby to właśnie dzieło Smarzowskiego trafiło na światowe ekrany, nawet kosztem polakierowanej biografii naszego wielkiego kompozytora, który przez cały seans bardziej przypominał mi Andersena.
Na koniec przytoczę cytat z mojego bardzo, ale to bardzo ulubionego pisarza, który co prawda traktuje o książkach, ale równie dobrze mógłby dotyczyć filmów. Naprawdę tak mogłoby być. Zostawiam Was z tym cytatem i szczerze zachęcam do obejrzenia w kinie filmu Wojciecha Smarzowskiego pt. Dom Dobry (polecam też filmy: "Chopin, Chopin!", "Franz Kafka" i "Ostatni Wiking"; a tak jeszcze a propos cytatu, to wielu krytyków mówi o Smarzowskim, że jego filmy są jak spod siekiery, ciekawe prawda?):
"Uważam, że powinno się w ogóle czytać tylko takie książki, które człowieka gryzą i dźgają. Gdy książka, którą czytamy, nie
budzi nas uderzeniem pięści w łeb, to po cóż ją czytamy? Żeby nas
uszczęśliwiła? Mój Boże, szczęśliwi bylibyśmy właśnie, w ogóle nie
czytając książek, a takie książki, które nas uszczęśliwiają, moglibyśmy
od biedy pisać sami. Potrzebujemy jednak książek działających na nas jak
bardzo bolesne nieszczęście, jak śmierć kogoś, kto był nam droższy niż
my sami, jak gdybyśmy zostali porzuceni głęboko w lesie, z dala od
ludzi, jak samobójstwo. Książka musi być siekierą na zamarznięte morze w
naszym wnętrzu".
Franz Kafka

Jeśli ktoś z Was przeczyta ten post, tę recenzję i zechce mi o tym napisać, niech to zrobi w dowolnym miejscu na tym blogu - będę wdzięczna także za słowa krytyki, za każdy odzew. Film szczerze polecam i oceniam: 7/10.
Wszystkie zdjęcia umieszczone w tym poście pochodzą z Internetu, z omawianego dzisiaj filmu.
Dziękuję za uwagę, za to, że jesteście.