⊰✿⊱Witajcie!⊰✿⊱
Dziękuję, że jesteście, zaglądacie i komentujecie!
Jest piękna sobota, świeci słonko i temperatura na plusie oscyluje w okolicach 5 stopni. Nie jest źle, bo po szarych, zimnych dniach, to słonko jest jak dar od Matki Natury. Ja mam tak, że od razu lepiej się czuję.
W dzisiejszym poście opowiem Wam o pięknym polskim filmie, w którym zagrał jeden z moich przeulubionych aktorów, Marcin Dorociński. Ponarzekamy sobie także na temat kulinarny, ponieważ jakiś czas temu znalazłam w Internecie przepis, który pamiętam z dzieciństwa - a smaki z dzieciństwa, jak pewnie doskonale wiecie, zostają w nas na długo - i po zmodernizowaniu go - bo przecież nie byłabym sobą, gdybym zrobiła coś z przepisu od A do Zet - powstał przepis na pyszne ciasto z owocami, które smakuje wszystkim i jest prawie identyczne jak to, które piekła moja mama, dlatego chcę się nim z Wami podzielić, dziś zrobię to ciasto już któryś raz, gdyż jest naprawdę pyszne. Na koniec opowiem Wam o moim smutku spowodowanym sytuacją w Internecie.
Ale wracając do filmu. Długo już nie spoilerowałam z braku czasu, chociaż regularnie chodzę do kina. Tak też było wczoraj. Mimo sporego zmęczenia po tygodniu intensywnej pracy, poszłam na seans o 21:30 po to, aby zobaczyć film, na który długo czekałam i o którym już zdążyłam sporo przeczytać.
Minghun, Polska 2024, reżyseria Jan P. Matuszyński, scenariusz Grzegorz Łoszewski, zdjęcia Kacper Fertacz, w rolach głównych: Marcin Dorociński (Jerzy), Natalia Bui (Meixiu, Misia, Marysia), Daxing Zghang (Ben), Ewelina Starejki (Anna), Wiktoria Gorodeckaja (Olga).
Film opowiada historię profesora Jerzego, który w trakcie studenckiego stypendium w Londynie poznaje swoją żonę Lan, z pochodzenia Chinkę. Po kilku szczęśliwych, wspólnych latach dziewczyna umiera na raka i Jerzy opuszcza Szkocję: wraz z małą córeczką Misią, wraca do Polski, zamieszkuje w Gdańsku; na Wyspach zostaje jego teść Ben, którego Marysia bardzo kocha i z którym utrzymuje stały kontakt. Poznajemy bohaterów w szczęśliwy dzień Chińskiego Nowego Roku. Marysia jest bardzo uzdolniona muzycznie, jest piękna i kocha ojca, który ją wychował, ma jednak oddane grono przyjaciół z Akademii Muzycznej, którzy razem z nią i jej ojcem świętują ten nowy rok. Misia kultywuje tradycje chińskie, jej pokój i cały dom, jest urządzony zgodnie z zasadami feng shui. Dziewczyna często powtarza ojcu: Pamiętaj, abyś nigdy nie był sam!
Jednak zdarza się tragedia i Misia ginie w wypadku samochodowym. Ojciec Jerzy zawiadamia dziadka Bena, który naciska, aby - zgodnie z bardzo starą i nieco już zapomnianą chińską tradycją - urządzić ceremonię zaślubin po śmierci po to, aby młoda dziewczyna nie była sama w zaświatach...
Reszta akcji tego dramatu z elementami czarnej komedii, skupia się na tym, aby znaleźć dziewczynie martwego chłopaka i poślubić ich w ceremonii - rytuale minghun.
Film jest piękną opowieścią o stracie, rozpaczy, żałobie, egzystencjalnym bólu, a także o trudnych relacjach międzyludzkich i o tym, że jednak jakaś duchowość, jakaś metafizyka istnieje. Jest to również film o nadziei. Nie będę Wam więcej spoilerować, powiem jeszcze, że ukochana córka Jerzego miała swoje tajemnice, a naukowiec - agnostyk musiał jakoś dogadać się z dość apodyktycznym teściem (świetna rola znanego m.in. z kinowych Aniołków Charliego Daxinga Zghanga). Braki i defekty scenariusza, momentami bardzo naciąganego, ratują - jak to często bywa - wspaniali aktorzy, zwłaszcza Marcin Dorociński w roli Jerzego i wspaniała Ewelina Starejki w roli Anny, która dla mnie jest aktorskim odkryciem tego roku i jak zawsze cudna i piękna Gorodeckaja, którą zaczynam uwielbiać (z Dortocińskim stworzyła też piękny duet w serialu Erynie)!
Ogromnym atutem tego obrazu są również bezbłędne, przepiękne, osobliwe, artystyczne zdjęcia Kacpra Fertacza kręcone w Trójmieście i na Klifie w moich ukochanych Mechelinkach, który od razu rozpoznałam! Jak będziecie kiedyś w Trójmieście, koniecznie pojedźcie do Mechelinek, jest tam fajne molo, urocza knajpka Tawerna i cudny Klif równie piękny, jak ten w Orłowie, a zdecydowanie dużo mniej ludzi!
Moja ocena filmu: 6,5/10. Zabrakło mi w nim głębi, jakiegoś wejścia w świat wierzeń, metafor, niedomówień, lepszej akcji i nade wszystko ciekawszych dialogów... Nie wiem, jak to określić. Były czerwone lampiony, kimona, dzwonki, ale trochę za mało jednak tego przenikania kultur, światopoglądów, choć Jerzy uświadamia sobie, że: "Przecież na końcu drogi trudno nie wierzyć w nic".
Myślę jednak, że naprawdę warto obejrzeć ten film, jest to osobiste kino autorskie, zupełnie inne od tego, z czego do tej pory znany był urodzony w 1984 roku reżyser (Ostatnia rodzina, Wataha, Żeby nie było śladów), któremu życzę kolejnych świetnych filmów i dalszych sukcesów, bo potencjał jest.
Warto też zapamiętać nazwiska młodych, zdolnych aktorów: Natalii Bui, która wcieliła się w Misię pięknie i subtelnie oraz wnuka poczytnej pisarki Katarzyny Grocholi, Antoniego Sztaby kreującego postać Borysa, chorego i zakochanego w Misi chłopaka.
Co mnie jeszcze zachwyciło tak totalnie prywatnie? Filmowa Misia czytała jedną z moich ukochanych powieści: Człowieka z Wysokiego Zamku ulubionego autora s/f Philipa Kindreda Dicka.
Teraz czas na przepis. Myślę, że warto go poznać i wypróbować! Ciasto jest mokre, pyszne, mięciutkie i długo świeże, a jeśli smakuje mnie i mojej córce, które nie przepadamy za ciastami typu biszkoptowego, to znaczy, że jest pyszne i już!
Potrzebne produkty:
* 3 pełne szklanki mąki
* szklanka mleka
* szklanka oleju
* olejek do ciasta: cytrynowy, pomarańczowy lub waniliowy, albo każdego po trochę
*kilka kropel octu (pół łyżeczki)
* proszek do pieczenia
* trzy kisiele truskawkowe
* 0,5 kilograma umytych, obranych, wysuszonych i pokrojonych owoców : śliwek, jabłek, jagód, truskawek - do wyboru, można również te owoce wymieszać, generalnie moja mama robiła to ciasto ze śliwkami, ja robię je z czym mam, nawet raz dałam brzoskwinie z puszki
* 6 jajek
* dwa cukry wanilinowe
* 1,5 szklanki cukru białego lub trzcinowego
* 1,5 łyżeczki proszku do pieczenia
* cukier puder do oprószenia ciasta
Jajka umyć i oddzielić białka od żółtek, żółtka roztrzepać z octem i połową łyżeczki proszku do pieczenia, stopniowo dodawać do ubijanych białek razem z cukrem i cukrem wanilinowym. Gdy zrobi się dość sztywna masa jajeczna, powoli wlewać olej, olejki zapachowe i mleko, ubijając ciasto na niskich obrotach. Następnie, wciąż ubijając masę, dodać do niej mąkę z proszkiem do pieczenia. Kisiele wsypać do masy i delikatnie wszystko wymieszać, jak w masie są pęcherzyki powietrza, to znaczy, że jest ok. Wylać pół masy do blaszki wyłożonej papierem do pieczenia i ułożyć część owoców, wylać resztę masy i drugą część owoców ułożyć na wierzchu ciasta. Jeśli owoce są mrożone, lepiej je troszkę odsączyć na papierowym ręczniku. Wstawić do piekarnika rozgrzanego do 170’C i piec najpierw na dolnej grzałce, potem na górnej przez około godzinę, do suchego patyczka. Po wyjęciu i przestudzeniu, posypać placek cukrem pudrem.
Mój dzisiejszy placek jest ze śliwkami oraz mrożonymi wiśniami i truskawkami.
I to już prawie wszystko w dzisiejszym poście. Prawie, bo chcę jeszcze o czymś dla mnie ważnym powiedzieć...
Otóż
spotkało mnie kilka dni temu tutaj w blogosferze coś bardzo, ale to
bardzo przykrego. Coś, co do dzisiaj mnie "trzyma" do tego stopnia, że
mam ochotę krzyczeć, warczeć, skasować ten blog i nigdy tu nie wrócić...
A przecież łzy to tylko woda, jak mawiała Anna Karenina do męża...
Mianowicie.
24 listopada dostałam od zespołu zarządzającego Bloggerem e-mail pouczający i informujący, że moja publikacja z lutego 2019 (która do tej pory nikomu nie
przeszkadzała przez ponad 5 lat) narusza blogowe standardy i została
przez kogoś zgłoszona do weryfikacji, że to niezgodny z zasadami obowiązującymi w blogosferze post ze spamem i treściami dla dorosłych i mogę się skontaktować
w moim prawnikiem... Nic w poście nie zmieniając, poprosiłam o kolejną weryfikację, ale trzęsłam się
jak galareta i było mi strasznie przykro, bo akurat w ten post włożyłam
całe swoje serce i mnóstwo czasu...
Zgłoszony post dotyczył mojej ukochanej aktorki i modelki, Joanny Pacuły, którą uwielbiam od dzieciństwa i o której pisałam po raz pierwszy na portalu Filmweb w roku 2006 - była to poszerzona biografia aktorki z Filmwebu i mnóstwo jej zdjęć, które wyszukiwałam całymi latami na różnych, głównie zagranicznych portalach, które skanowałam z czasopism i które potem kradli mi wszyscy, podobnie jak opis: na nim opierało się wielu tak zwanych (sic!) dziennikarzy, którzy dosłownie go kopiowali, przypisując sobie autorstwo tego tekstu, bo przecież jakaś Vena Poetica z Filmwebu to nikt, to tylko jakiś nick z avatarem a nie żywa osoba, autorka! A że jest na tym portalu mój blog, opisy filmów, wiele ciekawostek, których jestem autorką, to pikuś.
Jeszcze tego samego dnia późnym wieczorem dostałam od zespołu Bloggera kolejny e-mail, że mój post został zweryfikowany i przywrócony, że jest zgodny z wytycznymi itp. Ale już zwątpiłam i skasowałam oba moje latami pielęgnowane (jeden z 2012, drugi z 2019) posty o Joannie Pacule, tysiące unikalnych zdjęć aktorki i mój opis jej kariery oraz moich odczuć z nią związanych, zniknęły. Oba te posty miały ponad 14 tysięcy wyświetleń, były jednymi z najpopularniejszych postów na moim blogu. Zdjęcia zostały na portalach, które mi je ukradły bez pytania. I teraz: może i ja powinnam to zgłosić? Poznaję swoje kadry doskonale, wiem, co publikuję, a jako mgr bibliotekoznawca z któregoś tam wykształcenia, wiem, co to są prawa autorskie i nie naruszam ich!
Jest we mnie jakiś żal, jakiś smutek przenikający duszę i nie tylko dlatego, że jestem osobą wysoko wrażliwą (WWO - HSP – Highly Sensitive Person), ale też dlatego, że każda niesprawiedliwość wywołuje we mnie bunt... Jeśli sobie z tym nie poradzę, skasuję ten blog, jak tylko skopiuję swoje wiersze, bo tylko tu mam większość z nich... Skasuję też, jak znajdę hasło, konto na Filmwebie, które mam od 2006 roku. Jak można tak robić? Jak można zgłaszać solidny post z bibliografią? Co się dzieje z ludźmi, skąd taka zawiść? Nie potrafię tego pojąć w swoim Kubusiowo - Puchatkowym małym rozumku!
Oto zdjęcie skradzione z mojego postu o Joannie Pacule, znalezione w Internecie, jedno z wielu, ale to akurat podpisałam, niestety, innych nie:
W tym miejscu chcę podziękować wszystkim, którzy przez tych trzynaście lat odwiedzili mój blog, zostawili komentarz, byli tutaj, w tym miejscu ze mną. Dziękuję tym, którzy są do dzisiaj, piszą komentarze, wspierają mnie, czytają moje posty i wiersze... Tym, co odchodzą - tym bardziej dziękuję, nie każdy lubi poezję, choć przykra jest dla mnie sytuacja, gdy ktoś, kto przez dłuższy czas regularnie mnie odwiedza i komentuje moje posty, potem odchodzi bez słowa. Jednak każdy ma wolną wolę i postępuje jak uważa za stosowne. Rozumiem i szanuję. Podobnie z obserwatorami - nie chcecie, nie obserwujcie. Nic na siłę. Natomiast uważam, że zwykłym brakiem kultury jest lekceważenie komentarzy na swoim blogu i brak reakcji na nie w sensie rewizyty. Ilość komentarzy, które piszę ma się nijak do tego, co otrzymuję, więc już nie będę taka wyrywna. Teraz będę odwiedzać tylko tych, którzy przyjdą do mnie na zasadzie: komentarz za komentarz, akcja - reakcja. Amen. Istnieje też coś takiego jak szacunek - nie musimy się ze sobą zgadzać, ale wypada się szanować, akceptować inne zdanie komentującego. Nudny byłby świat, w którym wszyscy myśleliby tak samo. Zdaję też sobie sprawę, że czasem moje odpisywanie wydłuża się w czasie, ale ja naprawdę pracuję na półtora etatu i więcej i mam mnóstwo zainteresowań oraz udane życie prywatne, które kultywuję i pielęgnuję,więc nie zawsze mam czas, siłę i możliwości.
Ogromną radość sprawia mi kontakt z Blogerami spoza mojego kraju. Uwielbiam się uczyć nowych słów, języków od dzieciństwa i wielką frajdę daje mi czytanie postów i komentarzy w nowych językach. Poznaję też światopoglądy, które są inne od mojego, ale to mnie właśnie wzbogaca, daje do myślenia. Dziękuję, że jesteście! Do niedawna mówiłam po angielsku, rosyjsku i francusku, teraz potrafię już bez tłumacza napisać zdanie złożone po hiszpańsku i portugalsku!
Dziękuję też personie, która zgłosiła mój post! Miałam już paru "życzliwych" na różnych portalach, niech im się darzy. Na tym blogu też bywało, że pojawiały się wredne, zgryźliwe komentarze, których nie modyfikowałam. Komentarze poniżej jakiekolwiek poziomu, wyszydzające moje teksty, wykształcenie, wygląd, więc jeśli go nie skasuję (chodzi o blog) - będę to robić już zawsze. Będę publikować tylko te komentarze, które uznam za stosowne. Zdjęcia będę podopisywać, ot, taka nauczka dzięki złośliwcom, którzy nie mając swojego życia i muszą je anonimowo uprzykrzać innym - żal.pl
Wybaczcie, jeśli kogokolwiek, kiedykolwiek uraziłam, bo zrobiłam to nieświadomie. Pozdrawiam serdecznie i życzę Wam wszelkiego dobra!