Witajcie moi Drodzy!
Dzisiaj opowiem Wam o filmie, który mną wstrząsnął, potelepał jak na elektrowstrząsach, który wbił mnie w fotel, z którego po seansie dosłownie nie mogłam wstać i chociaż byłam na seansie w środę, ten obraz wciąż we mnie i ze mną jest. Opowiem ze swojej, kobiecej perspektywy o filmie oplutym przez większość krytyków i tak zwanych znawców i moim zdaniem, niezrozumianym przez połowę widzów. Filmie już wrzuconym, zaszufladkowanym jako torture porn. A ponieważ nie chcę Was krępować - ten post pozostanie bez komentarzy, bo dzisiaj akurat bardziej piszę dla siebie niż dla Was. Po prostu muszę wyrzucić z siebie kilka zdań.
Oczywiście będzie mi bardzo miło, jeśli nieliczni z Was przeczytają i pochylą się nad tym wpisem, tą recenzją, jednak spokojnie możecie ten post ominąć. Osobiście nie chcę też czytać komentarzy oceniających ad hoc, że jestem negatywna i piszę o negatywnych sprawach, bo - żyję już długo, interesuję się kinem i psychologią od wielu lat i jestem realistką - a życie to nie jest baśń o Kopciuszku czy innej Królewnie Śnieżce.
Wojciech Smarzowski (1963) jako reżyser i scenarzysta filmu kinowego debiutował dwadzieścia jeden lat temu popularnym do dzisiaj obrazem "Wesele" (2004) i od tamtej pory konsekwentnie realizuje swoją wizję kina, wizję polskiego filmu traktującego o ludziach, o Polakach. Koncepcję wg niektórych krytyków określaną jako łopatologiczną, przyziemną, toporną, nieartystyczną, zbyt dosłowną, realną lub nawet przesadzoną. Reżyser (facet spod bardzo ziemskiego Koziorożca) praktycznie we wszystkich dziewięciu zrealizowanych przez siebie kinowych filmach, obnaża nas, Polaków i pokazuje nasze narodowe słabości i przywary, takie jak alkoholizm, kompleksy, chciwość, pseudoreligijność, zakłamanie, przemoc, patologia, wrogość, kolesiostwo, bigoterię i wiele innych. I co ciekawe, te jego filmy, tak nisko oceniane przez wielu krytyków, trafiają pod tak zwane strzechy i przemawiają do ludzi nawet wtedy, gdy ci ludzie uważają je za kiepskie, wkurzające, przerysowane. Po prostu mało kto pozostaje obojętny na propozycje reżysera, o jego dziełach się mówi, najczęściej średnio lub źle, ale się mówi. I chociaż Smarzowski opowiada głównie o Polakach i - jak często wypomina się reżyserowi - Polakach z prowincji, myślę, że pomimo wszystko, wielu Europejczyków i ludzi z innych kontynentów odnalazłoby w nich siebie.
Znam wszystkie dzieła Smarzowskiego, nie przebrnęłam jedynie przez cały "Wołyń" (2016), gdyż po prostu moja wrażliwość nie była w stanie dotrwać do końca, potrafię wyć na takich filmach, nie płakać ani szlochać tylko wyć. Lubię i najbardziej cenię "Różę" (2011, choć ten film też bardzo mocno mną wstrząsnął), "Pod Mocnym Aniołem" wg prozy Jerzego Pilcha (2014) i "Kler" (2018). Natomiast najnowszy film reżysera jest mi bardzo bliski, bo - jak już niejednokrotnie pisałam i wspominałam - wspieram kobiety, znam doskonale poruszany w nim temat. Temat ważny, a - jakimś dziwnym trafem - rzadko w polskim kinie poruszany.
Główną, wiodącą postacią filmu jest Gosia, młoda, ładna dziewczyna, taka dziewczyna z sąsiedztwa, która stara się ułożyć sobie życie. Udzielając korepetycji z angielskiego oszczędza na studia, które przerwała i na podróże i jak wiele innych dziewczyn w okolicach trzydziestki, marzy o miłości i własnym domu zwłaszcza, że mieszka z przemocową, niespełnioną życiowo, toksyczną matką alkoholiczką, która na niej wyładowuje swoje życiowe frustracje, wciąż wypomina jej nieukończenie studiów, choć sama też ich nie ukończyła, znęca się nad nią psychicznie, rani słowami jakby strzelała z kałasza.
Gosia, która straciła chłopaka, w Internecie poznaje starszego od siebie Grześka, z którym wymienia SMSy, bawi się w odgadywanie autorów lub źródła cytatów, rozmawia na Skype'ie, a kiedy proponuje spotkanie w kościele, na pasterce, Grzesiek się tam nie pojawia (a może tylko tak jej mówi, że nie był?). Jednak chwilę później, po kolejnej awanturze z matką, która ją poniża również przy siostrze, Gosia nie wytrzymuje i przyjmuje od Grześka zaproszenie na sylwestrową domówkę, po której u niego zostaje... i szybko, bardzo szybko się to wszystko toczy wg znanego ofiarom przemocy schematu: słodzenie ofierze (Grzesiek śpiewa "Będziesz moją panią" i wmawia, że jest kobietą jego życia), love bombing, wypytywanie niby w luźnej rozmowie i mapowanie najczulszych miejsc, słabości i kompleksów ofiary, szybki, bardzo szybki gaslighting tuż po upojnej nocy oraz kontrola i manipulacja. I mamy typową sytuację życiową: dziewczyna z toksycznego domu ląduje w ładnym domu wzorcowego narcyza (który uchodzi za fajnego, zdolnego, dobrego i pomocnego) i tu zaczyna się całe narcystyczne zawłaszczenie ukazane idealnie, po prostu świetnie. Gosia, jak większość z nas, nie dostrzega czerwonych flag, które pojawiają się bardzo szybko, jest wycieczka w piękne miejsca, jest przygarnięcie psa zostawionego na ulicy, dużo seksu, ciąża i jest początek długotrwałego życiowego, patologicznie dewastującego ciało, psychikę, relacje, emocje - koszmaru... Na dodatek często przekazywanego z pokolenia na pokolenie, bo tak to już jest, że jesteśmy ofiarami ofiar.
I tyle zdradzę z fabuły filmu, bo przecież musicie sami ten film obejrzeć.
Reżyser opowiadał w którymś z wywiadów, że cały film oparty jest na opowieściach kobiet, z którymi się spotykał i ja mu wierzę, bo słyszałam gorsze historie, czytałam straszniejsze rzeczy i widziałam w filmach dużo większą przemoc (że wspomnę francuski film sprzed chyba dziesięciu lat pod polskim tytułem "Zabiłam, aby żyć"). Co mnie jednak urzekło? Ano to, że - nie wiem, czy było to zamierzone, czy też wyniknęło z doskonałego montażu tego filmu, ale stany psychiczne Gośki zostały w nim ukazane doskonale, bezbłędnie i zarzucanie mu braku artyzmu jest zwykłym nadużyciem. W całym tym przemocowym bagnie było go naprawdę sporo. Była czułość, zrozumienie i empatia zza kamery.
Pierwszy raz gaslighting pokazany został w amerykańskim filmie pt. Gaslight z 1944 roku (polski tytuł to Gasnący płomień, a sztuka pod tym samym tytułem ukazała się w roku 1938) i opowiadał historię kobiety, której mąż manipuluje jej postrzeganiem rzeczywistości tak długo, aż wydaje się jej, że - zdezorientowana - traci zmysły, że zwariowała, nie wierząc własnej percepcji. Do psychologii termin ten zaczął przenikać w latach 60. i 70. XX wieku, kiedy to psychologowie i terapeuci zaczęli używać go do opisu specyficznej formy manipulacji psychicznej i przemocy emocjonalnej. W filmie Smarzowskiego jednym z cytatów, które wymieniają między sobą na początku znajomości Gosia i Grzesiek są wersy z wiersza E.A. Poego o złym śnie we śnie . I ten film też taki jest. Jest jak feeria manipulacji narcyza w stosunku do ofiary, jak zły sen, jak przenikanie się światów równoległych, snów na jawie i snów zbyt głębokich, aby się obudzić w odpowiednim czasie. I nie raziła mnie przemoc, bo w kinie akcji jest jej mnóstwo, bo w realu bywa jej dużo więcej, bo historia ludzkości, choćby ta ze Starego Testamentu, to głównie historia przemocy, bo bożek domagający się ofiar był jak narcystyczny manipulator polujący na swoją zdobycz (każdy narcyz to drapieżnik albo myśliwy, co dla mnie na jedno wychodzi). Bo każdy, kto miał do czynienia z przemocą: słowną, ekonomiczną, emocjonalną, psychologiczną, narcystyczną dobrze ten film zrozumie, zobaczy w nim siebie.
Bo moja "przyjaciółka" narcyzka wciąż manipulowała mną jak chciała, wydzwaniała w środku nocy wiedząc, że rano idę do pracy i przez dwie godziny nadawała o sobie, a na koniec zrobiła z siebie ofiarę pisząc po wielu miesiącach elaborat w postaci e-maila, w którym projektowała na mnie wszystkie swoje wady, a mój "przyjaciel" narcyz często ze mnie kpił i lekceważył tekstami Grześka: "wydaje ci się", "przesadzasz", "Oj tam, jest jak jest" a na koniec nazwał mnie schizofreniczką, gdy mu powiedziałam, że dłużej nie zniosę tej tak zwanej relacji i zrobił z siebie biedną ofiarę złej kobiety. I jeszcze oboje gasili we mnie słońce, moją wewnętrzną moc i światło, mój naprawdę jasny, zadbany uśmiech i w tym filmie jest to wspaniale pokazane, jak główna bohaterka, skołowana, zrozpaczona, zaszczuta, traci swój wewnętrzny blask, jak gaśnie przy mężu, który nią steruje jak marionetką, który jest przemocowy w każdej możliwej dziedzinie, faceta, który momentalnie zasypia i chrapie po seksie, a znajomym pokazuje filmik z chrapiącą, zmęczoną po kolejnym jego wybryku Gośką, poniża i upokarza ją na każdym niemal kroku, w każdej sytuacji.
Dlaczego piszę o sobie? Piszę dlatego, że wiem, iż z osobą narcystyczną, która ma też cechy socjopaty, psychopaty, makiawelisty, sadysty, bo to jest szerokie spektrum, nie trzeba być od razu w relacji romantycznej ani intymnej, wystarczy rzekoma przyjaźń czy koleżeństwo, żeby mieć PTSD czyli zespół stresu pourazowego długo po jej zakończeniu odczuwany w ciele i psychice. Weźcie to pod uwagę i chrońcie się gdy tylko Wasze ciało zacznie Wam wysyłać sygnały, że to nie dla Was - mówię to z pełną odpowiedzialnością, ponieważ tego doświadczyłam. W obu przypadkach moje ciało i intuicja krzyczały "uciekaj", a ja, durna ratowniczka - empatka zostałam i mam za swoje.
Ten film wstrząsa i wali nas po głowach swoją realnością, prawdą, także tą psychologiczną. Zawstydza połowę widowni. Bo dawno już nie byłam na seansie, po którym NIKT, absolutnie nikt od razu gdy pojawiły się napisy, nie wstał z fotela. Czułam w powietrzu (lub jego braku przy pełnej sali) napięcie... i dobrze. I bardzo, bardzo dobrze! Bo to świadczy o tym, że ten film, chociaż krytykowany, jednak trafia w serca i umysły i inne zmysły widzów. W moje trafił bardzo wyraziście, mocno i na długo, bo jeszcze go przeżywam.
Chapeau bas, wielkie brawa i niskie ukłony dla aktorów: wspaniałej Agaty Turkot w roli Gosi, Tomasza Schuchardta w niesamowicie realnej, obleśnie prawdziwej i przekonującej roli nastycznego psychopaty, Agaty Kuleszy jako matki głównej bohaterki, Marii Sobocińskiej - przepięknej i podobnej do mamy, Hanny Mikuć (ah, te cudne oczy!) w roli zagubionej siostry Gosi, jak zwykle dobrych, nawet w małych rolach Julii Kijewskiej w roli żony przemocowego policjanta i Natalii Sikory w roli ofiary przemocy w ośrodku dla kobiet. Przeurocza i niezwykle naturalna była też dziewczynka, która zagrała córeczkę Małgosi. Wszyscy aktorzy, nawet w epizodach byli świetni.
Nie każdy, niestety, tak zwany dobry dom jest nim w rzeczywistości, często w czterech ścianach rozgrywają się niepojęte sceny przemocy wobec kobiet, dzieci, seniorów, zwierzaków ale też wobec mężczyzn (był w tym filmie i taki mężczyzna - ofiara przemocowej kobiety).
Cieszę się, że ten film zrobił mężczyzna, naprawdę bardzo się cieszę. Byłoby dobrze, gdy inni mężczyźni nie negowali jego postrzegania świata i sztuki tylko zastanowili się nad swoim. Byłoby naprawdę wspaniale, gdyby akurat ten film reżysera sprawił, że mężczyźni, zamiast dawać upust swojej agresji, zaczną wspierać i naprawdę kochać swoje partnerki czy kobiety, jak wielu je nazywa (niejednokrotnie słyszałam: moja kobieta - więc jeśli tak uważasz, to właśnie tak ją traktuj). Byłoby cudownie, gdyby kobiety szybciej odchodziły od narcyzów i byłoby rewelacyjnie, gdyby ludzie, którzy uważają się za dobrych i życzliwych, zaczęli reagować na zło i przemoc, zamiast pomijać je milczeniem lub zamiatać pod dywan. Byłoby rewelacyjnie, gdyby to właśnie dzieło Smarzowskiego trafiło na światowe ekrany, nawet kosztem polakierowanej biografii naszego wielkiego kompozytora, który przez cały seans bardziej przypominał mi Andersena.
Na koniec przytoczę cytat z mojego bardzo, ale to bardzo ulubionego pisarza, który co prawda traktuje o książkach, ale równie dobrze mógłby dotyczyć filmów. Naprawdę tak mogłoby być. Zostawiam Was z tym cytatem i szczerze zachęcam do obejrzenia w kinie filmu Wojciecha Smarzowskiego pt. Dom Dobry (polecam też filmy: "Chopin, Chopin!", "Franz Kafka" i "Ostatni Wiking"; a tak jeszcze a propos cytatu, to wielu krytyków mówi o Smarzowskim, że jego filmy są jak spod siekiery, ciekawe prawda?):
Jeśli ktoś z Was przeczyta ten post, tę recenzję i zechce mi o tym napisać, niech to zrobi w dowolnym miejscu na tym blogu - będę wdzięczna także za słowa krytyki, za każdy odzew. Film szczerze polecam i oceniam: 7/10.
Dziękuję za uwagę, za to, że jesteście.








