W każdym momencie, w każdej chwili, w każdym zdarzeniu kryją się przeszłość, przyszłość i teraźniejszość. W każdej chwili kryje się wieczność. Każde odejście jest zarazem powrotem, każde pożegnanie powitaniem, każdy powrót rozstaniem. Wszystko jest jednocześnie początkiem i końcem.
- Andrzej Sapkowski
Jestem zmęczona. Brakuje mi światła. To jest zresztą cholerny paradoks, bo uwielbiam mroczne wiersze i pełne ciemności powieści i filmy o wampirach (szkoda, że Anne Rice doznała objawienia i teraz pisze o Chrystusie, wolałam, jak pisała o wampirze Lestacie).
Wiersz sprzed chwili, taki jakiś...nijaki.
delikatnie
intymnie mówię i szeptem
nie może być przecież inaczej
szeptanie i intymność
tak wiele mają znaczeń
intymnością modlitwy
wplątaną w zasłuchanie
otwieram się dla życia
i jestem z tobą
w stanie
najtkliwszym i najczulszym
smaganym wrażliwością
ludzie to nazywają
poetycko
miłością
JoAnna Idzikowska-Kęsik
B-c, 14 XII 2012, p.n.k.,
*** cytat w tytule postu Michał Zabłocki
Obrazek z netu i nie mam pojęcia, kto jest autorem, ale podoba mi się. Uwielbiam czerwień, kupiłam sobie przedwczoraj czerwony płaszcz, żeby dodać sobie energii. ;-)
/Bolesławiec, 18 III 2012, p.n.k., JoAnna Idzikowska-Kęsik/
Czego dzisiaj słucham? Dziś nucę piosenkęGrzegorza Ciechowskiego: Odchodząc (uwielbiam ten tekst!)... To dla mnie jeden z takich utworów, które się nosi w sobie, głęboko w duszy...
jestem lżejszy od fotografii z których będziesz mnie teraz wycinać będę milczał - i tak jestem martwy
odchodząc zabierz mnie
w nowym życiu znajdziesz mi miejsce gdzieś na półce lub parapecie raz na miesiąc kurz ze mnie zetrzesz
odchodząc zabierz mnie
Nota bene, czy ktoś 22 grudnia powie w mediach, że Ciechowski odszedł 11 lat temu?
Fotka sprzed minutki: anioły znad mojego biurka, ten największy, szary, to rękodzieło osób niepełnosprawnych, uczęszczających na Warsztaty Terapii Zajęciowej, mój najnowszy nabytek. :-))) A świeczka dzisiaj za Ojczyznę.
Lewe jest
złe. Lewe jest gorsze.Po prawicy
siedzą lepsi.Tak uważa m.in.Pan w Muszce, ale nie tylko on (on
zresztą twierdzi raz siak, raz inaczej). To jest znane od wieków!
Wielu badaczy leworęczności ciągle podkreśla, iż: „Praktyka
pokazuje, że leworęczność nadal wzbudza niepokój, rodzi wiele kontrowersji i
pytań.”*
Leworęczność
od starożytności postrzegana była jako odmienność, szydzono z niej, wykpiwano,
pogardzano nią, czasem nawet, zwłaszcza w średniowieczu, osoby leworęczne
postrzegano jako te, które miały zły charakter i kontakty z diabłem. Leworęczne
kobiety w średniowieczu najczęściej kończyły na stosach, posądzone o czary i
podpisanie paktu z diabłem (Joanna d'Arc była najprawdopodobniej leworęczna).
W dawnej Japonii, kiedy kobieta była leworęczna, mąż miał niepisane prawo
rozwieść się z nią bez podawania przyczyny.
Za czasów Adolfa Hitlera, w narodowo-socjalistycznych Niemczech, Heinrich
Himmler w swoim wykładzie z 1935 r. powoływał się na badania rzekomego związku
pomiędzy leworęcznością, a skłonnościami do… homoseksualizmu!**(żeby było
śmieszniej, motyw ten powrócił kilka lat temu po badaniach przeprowadzonych na
Uniwersytecie w Toronto. To jest mniej więcej tak samo, jak często wysuwana
ostatnio teza, iż osoby niepełnosprawne intelektualnie są w większości
leworęczne i jakoby leworęczność była skutkiem większych lub mniejszych
mikrouszkodzeń mózgu. Ja tam się cieszę, że pracuję z niepełnosprawnymi,
przynajmniej nie czuję się inna, choć skłonności do kobiet, jakoś jeszcze w
sobie nie odkryłam, ale kto mnie tam wie!)
Nawet w słynących z demokracji Stanach Zjednoczonych, dość
długo osoby leworęczne miały obowiązek rejestracji (miało to wpływ na ogromny
spadek leworęczności w tym kraju). Do około lat siedemdziesiątych na Zachodzie i
osiemdziesiątych w Polsce, przestawianie osób leworęcznych na rękę prawą,
„lepszą i właściwszą”, było po prostu normą i bardzo powszechną praktyką, czego
jestem doskonałym przykładem. Nikt nie zastanawiał się nad tym, co dziś wiadomo
na pewno: przestawianie na siłę, jest jak operacja na otwartym mózgu! Jakiś miesiąc temu smażyłam frytki dla całej bandy
kolegów mojej córki i chyba wyrzuciłam z obierkami do kosza, swój jedyny nóż
dla leworęcznych, kupiony w Irlandii, którym posługiwałam się sprawnie przez
dwadzieścia lat. Mąż biegał po sklepach, nakupił mi kilkanaście nowych noży. No
i ukroiłam sobie prawą ręką palca lewej tak, że aż zemdlałam z bólu.
Leworęczni, to największa mniejszość na świecie. Odkąd
odchodzi się od przestawiania na prawą rękę, liczba leworęcznych stale rośnie i
obecnie szacuje się, iż co dziewiąty człowiek jest osobą leworęczną.
Ale wracając do Pana w Muszce i jemu podobnych...
Dobrze, że mogę powtórzyć za Jackiem Kaczmarskim,
który w świetnym "Autoportrecie Witkacego" napisał coś, co pasowało i
do Witkacego i coś pod czym ja podpisuję się, nie tylko lewą, ale i prawą ręką:
dosyć sztywną mam szyję i dlatego wciąż żyję że polityka dla mnie to w krysztale pomyje
umysł mam twardy jak łokcie więc mnie za to nie kopcie że rewolucja dla mnie to czerwone paznokcie
Kilka lat temu napisałam obszerną pracę o leworęczności,
wieńczącą moją naukę na podyplomowych studiach. Zgłębianie tematu było
niezwykle fascynujące, o wiele ciekawsze, od czytania gazet, periodyków (i, nie
daj Boże, magazynów dla kobiet, gdzie redaktorzy myślą, iż wszystkie mamy IQ na
pograniczu upośledzenia umysłowego!), przeglądania blogów chłopców z plakatów
(Pan w Muszce też prowadzi blog), porannego słuchania radiowych audycji (kładę
się spać ok. drugiej w nocy, wstaję przed siódmą, czyli w środku nocy, więc
muszę słuchać głupot, żeby się zdenerwować i obudzić) i oglądania wieczornych
newsów (to jest dopiero sieczka; jak słyszę: w cudzysłowiu, zadawala,
standartowe, SMSa czy - o, matko! - fakt autentyczny, rok czasu, w każdym bądź
razie i tym podobne z ust uznanych dziennikarzy, to zgrzytam swoimi
nadgryzionymi zębem czasu, zębami!).
Kilkadziesiąt dni temu, napisałam, lewą ręką (prawą piszę
ładniej, bo moja własna mamusia-pedagog, nie chciała mieć w domu odmieńca i
zmuszała mnie do pisania "po ludzku"; nota bene dzięki temu, znam na
pamięć mnóstwo wierszy, bo ćwicząc różne warianty własnej kaligrafii, po prostu
przepisywałam wiersze; było to dużo milsze, niż pisanie w kółko debilnego
zdania: Będę pisać tylko prawą ręką!***), taki oto wiersz:
mit(o)logicznie
motto: "Boże, błogosław ateizm..."
Pat Condell
urojeniami z pogranicza afektywnych biegunów wymyślam bogów zatroskanych moją karmą
w kosmicznym chaosie każdy wasal ma swego wasala
Prometeusz nie wiedział że jego kreatywność skończy się tysiącem nielogicznych mitów o mitologii wariacjami na temat bez-tematu
zaowocuje syzyfową pracą
więc modlić się do boga bogów w pierwotnej próżni myśli logicznie chyba mi nie wypada
nie siądę po prawicy wybieram fascynującą lewo(myślno)ść
JoAnna Idzikowska-Kęsik, 19 X 2012
Czy to aby naprawdę dobre, że polityka jest mi obca,
zupełnie obojętna? Ponoć zło szerzy się wtedy, gdy dobrzy ludzie milczą... (ale
cóż: osoby leworęczne cechuje charakterystyczny, bardzo specyficzny rodzaj
poczucia humoru i myślenia, dzięki dominacji prawej półkuli mózgowej, co widać
na moim blogu i co ciągle podkreśla moja dentystka, załamując rączki:
"Aśka, naucz się wreszcie gryźć prawą stroną, bo ta lewą masz już tak
stępioną, że szkoda słów!"). ;-)))
Moi ulubieni sławni leworęczni: Maria Skłodowska-Curie, Ludwig van Beethoven, Hans
Christian Andersen, Franz Kafka, Albert Einstein, Mark Twain, Greta Garbo, Marilyn
Monroe, Julianne Moore, Phil Collins, Greg Kinnear, Robert DeNiro, Sting,
Julia Roberts,Whoopi Goldberg, Jerzy Pilch, Philip Roth i oburęczny Leonardo da
Vinci.
Notabene jestem strasznie ciekawa, czy
Leonardo w swoimgeniuszu, zdawał
sobie sprawę z tego,że ćwicząc oburęczność, ćwiczył jednocześnie swój mózg?
Niewykluczone, że tak, skoro powiedział: "Jak żelazo z bezczynności rdzewieje, a
woda gnije lub marznie od zimna, tak umysł psuje się bez ćwiczenia."
* S.
Weber, Dziecko leworęczne, Warszawa
2007, s.5
** J.
–H. Zoche, Czym jest leworęczność i jak z nią żyć,
Warszawa 2005, s.65 ***Moja ulubiona prof. Maria Szyszkowska, napisała kiedyś, że charakter można ukształtować, dzięki bardzo intensywnej pracy nad zmianą charakteru własnego pisma. Mój tato zawsze mi powtarzał, że mam nie tylko tzw. polski temperament, ale też charakter. Cóż się dziwić? Przepisałam dwa tomy wierszy Miłosza i Różewicza, teraz czyta je moja córka i mówi: Mamo, ależ ty miałaś różnorakie... czcionki!
Gdybym tak mogła i gdybym umiała, pokonać czasy i słów odległości, blaskiem swych cieni, bym zrozumiała, sens i cel, wiecznej, ogromnej Miłości,
Przenikającej i przeszywającej każde istnienie i kamienie wszystkie, prześwietlającej i przeczuwającej, słów nieistnienie, ponad chmur urwiskiem.
Miłości, która jest i która była, tej, która będzie, gdy nic nie zostanie, takiej, co każdą moją myśl stworzyła. Twojej Miłości, Nieobjęty Panie!
Zrozumieć Twoje Imię dużo prościej byłoby, serca mego umysłowi, gdybyś surowość Jestem, Który Jestem, w tkliwość Kochania, zmienić dał losowi.
/B-c, 04 VIII 2011, p.n.k., JoAnna Idzikowska-Kęsik/
❤❤❤
Urzędnicy Pana B.
Dałeś mi Panie rozum i wiarę, duszę rogatą, serce za ciasne,
No i sumienie, jak to sumienie - niedoskonałe, za to własne.
Z Tobą się zawsze jakoś dogadam, w smutku pocieszysz, w biedzie pomożesz,
lecz ten naziemny Twój personel.... O, z personelem to już gorzej!
Swój święty nos pcha mi pod kołdrę, poucza, w duszy grzebać chce;
Chyba dlatego tak nie lubię Twych urzędników, Panie B.
Kiedy pomówić z Tobą muszę, robię to tak jak pewien mleczarz,
A Ty nadstawiasz boże ucho i słuchasz mnie - i nie zaprzeczasz.
Bo chcesz zrozumieć lęk człowieczy, nasze zmęczenie ponad siły
I jesteś dla nas wielkoduszny, a dla mnie bywasz nawet miły.
Więc się nie mieszaj, sługo boży, gdy z Twoim Panem mówić chcę;
Nie potrzebuję pośredników w moich rozmowach z Panem B.
Panie B., Panie B., Panie B.!
W departamencie spraw niebieskich
Są moje akta personalne
I każdy krok mój czujnie śledzą
Anioły Twe, Panie B.
Transcedentalne
Lecz jeśli przed Tobą kiedyś stanę, sama chcę z życia się tłumaczyć,
Proboszcz by nie dał rozgrzeszenia, a Ty zrozumiesz i przebaczysz.
Więc póki żyję, myślę, czuję, niech ręka boska chroni mnie
Przed pychą i nadgorliwością Twych urzędników, Panie B.
-No, cześć, durniu! – usłyszała w słuchawce telefonu i od razu uśmiech zagościł
na jej twarzy.
-Cześć, świrusko, co tam, jak tam?
-Wybieramy się z Agą do Krakowa, zabierzesz się nami?
-Jasne! Kiedy i na jak długo?
-Wyjechałybyśmy w piątek, o świcie, więc się nawet nie kładź, a wrócimy w
poniedziałek wieczorem, pasi?
-Pewnie, że pasi, a co z noclegiem?
-Agniecha już załatwia jakiś akademik, tylko nie wie, czy wziąć dwójkę, czy
trójkę, więc dzwonię.
-Trójkę… No i poświęcę się wstając o świcie… czyli o której?
-O szóstej chciałybyśmy wyjechać, więc koło piątej musisz wstać, a znając
ciebie, durniu, to, jak kładziesz się o trzeciej, lepiej wcale nie zasypiaj!
-Rzeczywiście, cholerny środek nocy… Ale damy radę. Czyli co? Jakieś spotkanie
organizacyjne przed wyjazdem?
-O, widzisz, masz pomysła! Zgadam się z tym jełopem i zadzwonię, nara!
-No, baj, baj, maszkaro! – rzekła z uśmiechem i odłożyła telefon.
Zośka, jej dobra koleżanka od klasy pierwszej szkoły podstawowej, obecnie
główna księgowa w dużej, niemieckiej firmie, zawsze wprawiała ją w świetny
nastrój. Lubiła jej niski, przeszywający alt, sposób mówienia i ten
specyficzny, angielski dowcip, jakim dysponowała, odkąd z okazji bierzmowania,
do którego szły razem, na złość księdzu, wzięła sobie piękne imię Józefa, gdyż
ten uznał, że nie ma świętej Lidii. Ona, na cześć wielkiej aktorki i jej
wielkiej roli królowej w telewizyjnym serialu, wybrała imię Aleksandra, do
którego, o dziwo, ksiądz się nie przyczepił… Stały więc razem, grzecznie pod
ołtarzem i zaśmiewały się jak wariatki, gdy biskup czytał ich trzecie imiona…
Fajne to były i beztroskie czasy. Ale i teraz, jako panie w wieku akuratnym,
wcale nie były mądrzejsze, hormony buzowały w nich tak samo, jak kiedyś. Lubiły się śmiać, świrować, nazywać się
debilkami, durniami, maszkarami… Spotykały się w ulubionej knajpce, piły piwo,
paliły papierosy, odreagowywały stresy. Opowiadały o sobie, o pracy, mężach,
romansach, dzieciach. Wspierały się również w trudnych, życiowych sytuacjach.
Taka prawdziwa, kobieca przyjaźń bez zbędnych upiększeń i poufałości. Dla
równowagi, dołączyła do nich bardzo ciepła, mądra i spokojna Agnieszka,
absolwentka krakowskiej AGH.
A ona? Humanistka po matematyczno-fizycznej klasie w LO. Niespokojna, artystyczna dusza, ryzykantka, kinestetyk,
uwielbiający doświadczać, dotykać, choćby kosztem obitej pupy. Uzupełniały się
zatem we trójkę i było im z tym dobrze. Teraz postanowiły pojechać na dłuższy
weekend do swego ulubionego miasta, jednego z czterech miast, do którego ona lubiła wracać (trzy pozostałe to Praga, Paryż i jej ukochany Wrocław), bo generalnie wolała poznawać nowe, nieznane miejsca.
Dzień przed wyjazdem siedziała w domu sama z dwoma białymi kotami i
zastanawiała się, co spakować, gdyż lato w tym roku nie rozpieszczało. Było jak z piosenki grupy Pod Budą: "jakieś szare i słowikom brakło tchu". Jej zaś zdecydowanie brakowało weny.
Pomyślała o Bartku i dokładnie w tym momencie zadzwonił telefon… Pomyślała, że
to ktoś obcy, bo numer, który się wyświetlał był jej nieznany.
-Słucham, Daria Makowska?
- Cześć, kobietko…- usłyszała znajomy tenor. – Co u ciebie słychać?
-Witaj, Bartosz, nie uwierzysz, ale właśnie o tobie myślałam!
-Uwierzę, zawsze byłaś czarownicą. Jak żyjesz, wybierasz się może w moje
strony?
- Wybieram się…
-Żartujesz, kiedy? I nie mów, że jutro!
- Jutro. Co prawda nie wiem, jak wstanę, jak będę funkcjonować, ale jutro jadę
do Krakowa.
- Daruś, musimy się spotkać, ściągnąłem cię myślami. Musimy… Proszę, błagam… Będę
grzeczny…
Rozbawił ją jego słowotok, lubiła jego głos, bardzo jej się podobał jako
mężczyzna…
- Na pewno nie w piątek, bo wiesz… mamy imprezkę, jadę z dwiema koleżankami,
ale w sobotę mogę się wyrwać spod ich opiekuńczych skrzydeł, pod warunkiem, że
pójdziemy gdzieś nad Wisłę.
- Dokąd tylko zechcesz, babo! Tylko bądź…
-Będę. Spotkamy się w Rynku, pod pomnikiem wieszcza, OK.? O której ci pasuje?
- Daria, ja się dostosuję, tylko bądź, cholernie się stęskniłem, do bólu.
-Nie przesadzaj… No, dobra, w sobotę o czternastej, wcześniej pewnie nie
wstanę.
-Super, to do soboty, cieszę się, jak głupi i już nie mogę się doczekać.
- Spokojnie, Bartolino, przynieś swoje nowe wiersze, chętnie poczytam.
- Dobrze. Mam klienta, muszę kończyć, ale naprawdę już skomlę z tęsknoty.
-Pa, wariacie.
-Pa, cudności!
Poznała go cztery lata temu na popularnym portalu społecznościowym, zaprosił ją
na forum poetyckie, potem do grona znajomych. Rozmawiali często drogą mailową,
potem na gg i na skype’ie. Powoli odkrywali swoje pokrewne dusze. On, młodszy
od niej o trzy lata, wysoki, zielonooki, wytatuowany, długowłosy brunet o
niesamowitych dłoniach. Ona, dość wysoka, zgrabna, piwnooka blondynka o bardzo
ciemnych brwiach dla kontrastu. Oboje leworęczni wielbiciele poezji, zwłaszcza Różewicza
i Leśmiana. On, po wielu związkach i przejściach, ona w szczęśliwym, zgodnym
małżeństwie. Czasem denerwował ją w rozmowach, gdy zaczynał głośno myśleć o
tym, co by było, gdyby byli razem, ale ich przyjaźń była silniejsza, niż sprawy
damsko-męskie. Lubili się z lekką nutką subtelnego erotyzmu, co tylko dodawało
pikantnego smaku ich przyjaźni.
Teraz zastanawiała się, w co się ubrać… Koleżanki poszły na spotkanie z innymi
koleżankami, a ona siedziała z filiżanką gorącej kawy i myślała… Widzieli się
ostatnio jakiś rok temu i wtedy uciekła. Zabroniła mu dzwonić dopóty, dopóki
sama tego nie zrobi. Przestraszyła się, po raz pierwszy w życiu, własnych
uczuć, skasowała gg i skype’a, nie odbierała telefonów. Wiedziała, ze jest
zdezorientowany, że – być może – ma ją za egzaltowaną idiotkę – ale milczała.
Zadzwoniła w styczniu, w jego urodziny. Datę pamiętała doskonale, gdyż urodził
się w ten sam dzień, co jej ukochany poeta, Krzysztof Kamil Baczyński.
Najlepiej zapamiętywała właśnie takie daty, które kojarzyły jej się z czymś, co
lubiła, z datami urodzin, śmierci, wielkich poetów, aktorów czy premierami
ulubionych filmów. Nigdy nie zapomni, jak bardzo się ucieszył, gdy usłyszał jej
głos, jej miękki alt, jak mawiał. Rozmawiali wtedy chyba ze trzy godziny,
czytał jej przez telefon swoje, jak to po Witkacowsku nazywał, bebechowo-orgazmowe wiersze.
Nie pozwoliła mu jednak dzwonić do siebie, egoistycznie uznała, ze tak będzie
lepiej, ale obiecała, że sama się odezwie. I tak minęło kolejne pół roku, a
teraz siedziała, czekała na to spotkanie, chciała się wtopić w zieleń jego oczu
lecz nadal bała się swoich uczuć. Postanowiła włożyć zwykłe dżinsy, w których
zresztą bardzo dobrze wyglądała i kolorową tuniczkę. Włosy spięła w kok, oczy
pomalowała fioletowym cieniem, który doskonale podkreślał ich dziwny,
zielono-piwny odcień, delikatnie wytuszowała rzęsy i błyszczykiem podkreśliła
usta, ubierając się w swój ulubiony zapach bzu marki Yves Rocher.
Już z daleka zobaczyła jego wysoką postać i purpurową różę, którą trzymał w
lewej ręce… Pamiętał, co lubi, kiedyś nawet napisał specjalnie dla niej piękny
wiersz o róży. Serce zabiło mocniej, szarpało się, jak ptaszek uwięziony w
klatce, co ją dodatkowo zdenerwowało. Zanim się zorientowała, podbiegł do niej
i wziął w ramiona, a potem wbił się w jej usta tak, że poczuła się, jak Louis,
bohater „Wywiadu z Wampirem”, w momencie, gdy Lestat po raz pierwszy spijał mu
krew… Poczuła po prostu, że lata… Chciała krzyczeć, palnąć go w twarz, ale nie
miała siły…
- Cudnie pachniesz…- usłyszała jego szept. – Już będę grzeczny, ale musiałem… -
powiedział z rozbrajającym uśmiechem i wręczył jej wreszcie tę cudną różę, po
czym szybkim gestem, zdjął jej z włosów spinkę. – Lubię burzę twych włosów –
rzekł zachrypniętym głosem.
- Dobra, Bartolino, idźmy stąd, nie lubię tłumu.
No i poszli w kierunku Wisły. Rozmawiali i rozmawiali, patrzyli sobie w oczy,
śmiali się, w jednej knajpce pili kawę, w innej piwo, w jeszcze innej,
żydowskiej, zjedli wegetariański posiłek. Opowiadał o swojej pracy, czytał
swoje wiersze, mówił o problemach z byłą żoną, utrudniającą mu kontakty z
synkiem, pokazał swój nowy tatuaż, na ramieniu, wykonany przez córkę Andrzeja
Zauchy, jednego z najciekawszych polskich wokalistów, którego zdążyła zobaczyć na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu, w roku jego tragicznej śmierci.
Czas strzelił, jak z bicza, a oni wcale nie mieli ochoty się rozstać.
-Darka.. cholernie się cieszę, że jesteś, wiem, miałem być grzeczny, ale chyba
nie mam siły, sama wiesz, jaki jestem narwany, wiesz, ze nie mogę tak sobie
chodzić i gadać… - powiedział i chwycił ja w objęcia.
Zrobiło jej się gorąco, poczuła się rozdarta. Z jednej strony bardzo chciała,
aby ją dotykał, całował, komplementował, ale z drugiej wiedziała, że nie tędy
droga, że takim postępowaniem, mogą zniszczyć to, co ich łączy na zawsze.
- Pójdę z tobą do łóżka… i co? – rzuciła w powietrze…
Cisza… Bolesna, najcichsza z możliwych cisz… Wieczność… I tylko te trzepoty rzęs…
- Daria… Wiem, rozmawialiśmy o tym wiele razy… wierność… Ale sama powiedz, czy
nie jest to działanie wbrew sobie? Ja wiem, do jasnej cholery, co czuję. A bajki o monogamii, naprawdę można włożyć między bajki!
- Nie jest to działanie wbrew sobie, Bartosz. Ja kocham i ufam. I ktoś mnie kocha i ufa mi z
wzajemnością. Dzięki temu zaufaniu mogę tu teraz z tobą być. Mogłam podróżować
po świecie, studiować ile tylko chciałam i przyjaźnić się z wieloma
mężczyznami… Bo on mi ufa. Sam powiedz, czy gdybym poszła z tobą do łóżka,
nadal byłabym dla ciebie tak intrygującą i interesującą kobietą, jak teraz?
Znowu cisza… ale już inna. Ale mniej cicha… Cisza zadumana, ciężka…
A po niej:
- Dario… szacunek… - i jego usta na jej czole. – Ale zawsze będę mu zazdrościć…
-Zrobię coś teraz. Coś, co muszę zrobić, a ty grzecznie milcz i nic nie rób,
OK? -OK.
Wspięła się na palcach i zdjęła gumkę z jego gęstych, sięgających ramion
włosów... Zanurzyła w nie place, poczuła ich ciepło, zanurzyła w nie nos...
pogłaskała... Jej serce znowu zrobiło zdjęcie... Kiedyś zdobyła nagrodę za sprawność aktorską na ogólnopolskim konkursie recytatorskim za monodram na motywach "duszyczki" Różewicza, gdzie na scenie animowała perukę z puklami gęstych, ciemnych włosów. Teraz nie grała. Teraz była, czuła. Chciało jej się płakać, ale nie pozwoliła sobie na takie emocje. Zacisnęła zęby, wzięła głęboki oddech...
- Chodźmy już, proszę - wyszeptała.
I odprowadził ją do hotelu, milcząc, pieszcząc w swej lewej dłoni, jej lewą
rękę…
***
Gdzieś w Krakowie dogonił mnie spleen. Nie pojęłam - dlaczego on? Gdzieś na Brackiej, pozbyłam się win. Deszcz mnie obmył ze wszystkich stron.
Gdzieś w Krakowie spotkałam Ciebie, Czarem dłoni i blaskiem oczu... Napisałam - przez Ciebie - swym cieniem - Rozżalony, niemiłosny list do losu...
Wszystkie
postaci i cała historia są absolutnie fikcyjne i nie mają nic wspólnego
z rzeczywistymi osobami i wydarzeniami, każda zbieżność w opowiadaniu
jest zupełnie przypadkowa.
Kraków / Bolesławiec, lipiec 2011, JoAnna Idzikowska-Kęsik (zdjęcia moje)
i dlatego wciąż żyję
że polityka dla mnie to
w krysztale pomyje
umysł mam twardy jak łokcie
więc mnie za to nie kopcie
że rewolucja dla mnie
to czerwone paznokcie