Witajcie!
Ferie nad morzem to nie tylko spacery po plaży, to również czas na coś, co uwielbiam - kino. Nie zawsze w ferworze pracy mam czas na to, aby pójść do kina. Nieraz też, nawet gdy jest czas, brakuje mi sił albo mój dom woła: posprzątaj mnie, kobieto. Dlatego w ferie i w wakacje nadrabiam filmowe zaległości.
Pieprzyć Mickiewicza, reż. Sara Bustamante - Drozdek, Polska 2024 - czyli Dawidzie, błagam, nie rób tego więcej!!!
I chodzi mi tu oczywiście o Dawida Ogrodnika, który w tym filmie wciela się w rolę niespełnionego artysty - pisarza, wykładowcy uniwersyteckiego zdegradowanego do roli belfra - polonisty w warszawskim liceum. Gość nomen omen nazywa się Sienkiewicz i trafia, oczywiście, bo jakżeby inaczej, do najgorszej klasy w szkole i oczywiście ma ambicję z tych niecnych dzieciaków zrobić debeściaków. Ale co z tego wychodzi? Ano nic ciekawego, godnego uwagi, nowatorskiego. Jest to, niestety, nie tylko odgrzewany i koszmarnie nieświeży kotlecik rodem z kultowych "Młodych Gniewnych" z uroczą Michelle Pfeiffer czy też kalka "Wolności słowa" z wiarygodną w roli nauczycielki Hilary Swank, ale totalny zlepek źle dobranych scenek rodem z niemieckiego, mało znanego u nas "Fack ju Göhte", z którego zerżnięto nawet tytuł. O cudownym, rewelacyjnym i absolutnie świetnym, nieodżałowanym Robinie Williamsie w świetnej roli niekonwencjonalnego nauczyciela w "Stowarzyszeniu Umarłych Poetów" wolę nie wspominać, bo go obrażę, porównując z tym "dziełkiem", bo nawet szalona "Zakonnica w przebraniu" w wykonie adehadowej Whoopi Goldberg jest sto razy lepsza i bardziej oryginalna. I jest bardziej zarąbistą belferką.
Rozwaliła mnie, pedagoga specjalnego, scenka, w której główny bohater, wnerwiony na zapędy - jak głosi plakat i reklama - zarąbistego polonisty, mówi z łezką w oku, że ich klasa jest tak zła, takie w niej są okazy, że dyrekcja czeka jedynie na to, aby ich (w drugiej (sic!) klasie ogólniaka) wysłać do szkoły specjalnej! Totalne odklejenie od rzeczywistości czy wręcz ignorancja scenarzystów. Nawet nie skomentuję, bo bezsens tego zdania mówi sam za siebie, a opinie o intelektualnej niepełnosprawności wydaje się raczej na niższych etapach edukacji.
Irytowały mnie strasznie - jako wieloletniego belfra, który zanim trafił do szkoły specjalnej, pracował w kilku placówkach, w przedszkolu, w podstawówce, w gimnazjum - postaci nauczycieli, a już dyrekcja z tego filmu chyba przyleciała z odległej galaktyki, bo nijak to się miało do realiów.
Atutem filmu są młodzi aktorzy (zwłaszcza grający Dantego Hugo Tarres), którzy starają się jak mogą grać jak najlepiej, ale gdy zawodzą scenarzyści i reżyser, nie ma wielkiego pola do popisu bo, jak wiadomo powszechnie: "Z pustego i Salomon nie naleje", a co dopiero młody, początkujący aktor. Dawid Ogrodnik, zdolny, naprawdę świetny aktor, którego bardzo cenię i lubię, starszy o jakieś 15 kg i w jakiejś dziwnej, ekscentrycznej fryzurce, wypada tu po prostu słabo.
Film oceniam na 3/10, choć momentami nawet na 2 (wątek gangsterski to już porażka do kwadratu). Owszem, ludzie w czasie seansu cieszą się z ogranych gagów jak murzynki z blaszek, ale gdzie miejsce na jakieś przemyślenia, refleksje? Ja mam jedną: żenada. I trochę mi smutno, bo po świetnych "Chłopach" i kilku innych niezłych produkcjach, miałam nadzieję, że polskie kino wreszcie się podnosi w stronę czegoś lepszego, niż ślepe naśladowanie Hollywoodu, więc bez ogródek mówię odnosząc się do tytułu: Pieprzyć takie gnioty!
Biedne Istoty, reż. Georgios Yorgos Lanthimos, USA, Irlandia, Wielka Brytania 2023 - czyli osobliwa i bardzo odważna opowieść o emancypacji.
Na dodatek świetnie zagrana przez genialnego jak zawsze Willema Dafoe, rewelacyjną od samego początku, od "Służących" Emmę Stone i - nieco innego niż zwykle, ale równie dobrego, co zawsze, choć momentami troszkę przerysowanego Marka Ruffalo, a także bardzo dobrego Ramy'ego Yussefa w roli asystenta. Aktorzy są ogromnym atutem tego filmu, grają bezbłędnie, jest między nimi chemia, sypią się iskry, strzelają fajerwerki.
Znany z takich genialnych, niekonwencjonalnych obrazów, jak np. "Faworyta" czy "Zabicie świętego jelenia" grecki reżyser, wziął tym razem na warsztat opowieść o, powiedzmy, damskiej wersji Frankensteina tzn. szalony naukowiec tworzy płeć żeńską. Zatrudnił też świetnych scenarzystów, speców od kostiumów i charakteryzacji oraz absolutnie wyjątkowych aktorów, bo nawet w epizodach pojawiają się m.in. dama europejskiego kina Hanna Schygulla jako pasażerka na statku i bardzo dobra charakterystyczna aktorka Katryn Hunter w roli drag-queenowej burdel - mamy.
Film (na podstawie powieści Alasdaira Graya, którą dopiero zamierzam przeczytać, bo nie wpadła wcześniej w moje ręce) opowiada o młodej, smutnej, tkwiącej w beznadziejnym związku kobiecie, która będąc w ciąży popełnia samobójstwo skacząc z mostu i którą ożywia szalony, opętany wizją, ekscentryczny naukowiec. Dziewczyna szybko się uczy, jest bardzo ciekawa świata i ludzi i powoli odkrywa siebie, swoje pragnienia, swoją seksualność, talenty, chęć zmiany świata i kształcenia się.
Dużo w tym filmie aluzji i odniesień do świata baśni (piękna Bella i wyglądający jak Bestia naukowiec Godwin, którego dziewczyna nazywa God - Bóg) i innych kinowych dzieł wielkich mistrzów, co jedynie dodaje filmowi uroku. Akcja rozgrywa się w epoce wiktoriańskiej, nieco purytańskiej przecież, a bohaterka okazuje się absolutnie bezpruderyjna czy wręcz zafascynowana swoim ciałem i tym, co można z nim zrobić. Mnie całość troszkę skojarzyła się z innym hitem kinowym ubiegłego roku, o którym pisałam spoiler TUTAJ.
Film oceniam na 8+/10 i polecam szczerze miłośnikom kina. Jest to osobliwe dzieło, które albo się podoba, albo się go nie cierpi, ale wobec którego trudno jest przejść obojętnie. A chyba na tym polega dobre kino - wzbudza w nas emocje, całą ich gamę od zachwytu po obrzydzenie czy też święte oburzenie. Ważne, że się dzieje, a dzieje się dużo i w świetnym stylu.
PS Jak zwykle, od zawsze i na zawsze: kocham polskie tytuły!
Chłopiec i czapla, reż. Hayao Miyazaki, Japonia 2023 - czyli baśniowa opowieść o chłopcu, który szukał mamy.
Jeden z najsłynniejszych japońskich twórców filmów animowanych, którego nazywa się także "japońskim Disneyem", opowiada nam tym razem o chłopcu, który podczas II wojny światowej, w czasie pożaru szpitala, traci matkę i którego ojciec, zakochuje się w siostrze zmarłej i zabiera go na wieś. Tam chłopiec poznaje domowników i służbę, a także ptaka, który zdaje się go prześladować. I chociaż bohater wydaje się zamknięty w sobie i bardzo zdystansowany do otoczenia, a nawet wyalienowany, poznaje również rodzinną historię, która skłania go do wyruszenia do przedziwnego, magicznego miejsca, w którym przeżywa wiele przygód na pograniczu jawy i snu, życia i śmierci, krążąc po labiryntach, po przepastnych krainach i światach wieży, którą kreuje jego przodek.
Film jest piękny, przecudny pod względem wizualnym, pełen symboli i odniesień do literatury i sztuki, tajemniczy, czasem mroczny, bo japońska mentalność, mitologia i kultura jest diametralnie inna od naszej, przez co jest tak bardzo fascynująca, ale w wielu miejscach splata się, łączy się z naszą. Wydaje mi się, że obraz zawiera wątki autobiograficzne reżysera (ur.1941 w Tokio, ojciec był właścicielem i dyrektorem fabryki, a matka - intelektualistka, chorując na gruźlicę sporo czasu spędzała w szpitalach), jednak nie jest lekarstwem na traumy z dzieciństwa, jest raczej próbą ich opisania i zrozumienia. Jest też swoistym hołdem oddanym przodkom. Bohater filmu, jak Mały Książę poznaje różne światy i różne punkty widzenia, a czaplę oswaja jak Mały Książę lisa, na koniec zaś wraca do Tokio - do swojego domu.
Przez pół filmu miałam jedno nieodparte wrażenie: że ta z pozoru sielska - anielska kraina, wieś do której przybywa chłopiec wraz z ojcem, a szczególnie okolica wieży wybudowanej przez przodka bohatera, do złudzenia, jako żywo przypomina obrazy szwajcarskiego malarza symbolisty Arnolda Böcklina pt. Wyspa umarłych (artysta w ciągu sześciu lat namalował pięć wersji swojego dzieła). Osobliwe! Mam nadzieję, że 83 - letni reżyser nie żegna się z kinem, ale lubi i ceni sztukę europejską! Poniżej obraz Böcklina (wersja III z 1883 r.) i kadr z filmu (niestety, nie znalazłam lepszego).
Film oceniam na 7+/10. Może nie jest to najlepsze dzieło tego wybitnego twórcy anime, ale na pewno jest godne polecenia. Warto wchodzić w takie baśniowe światy, bo one nas bardzo wzbogacają i uwrażliwiają, poszerzają naszą wyobraźnię i wiedzę. A jak nie wiecie, co to są warawara - idźcie do kina koniecznie!