W każdym momencie, w każdej chwili, w każdym zdarzeniu kryją się przeszłość, przyszłość i teraźniejszość. W każdej chwili kryje się wieczność. Każde odejście jest zarazem powrotem, każde pożegnanie powitaniem, każdy powrót rozstaniem. Wszystko jest jednocześnie początkiem i końcem.
- Andrzej Sapkowski
Cóż... Napiszę więcej, jak ochłonę, ale skoro poziom magla wchłania już szlachtę z tytułami naukowymi na wyższych uczelniach, to czego się spodziewać po zwykłych, prostych ludziach?! Przykład przecież idzie z góry. Jestem wściekła! Chyba powinnam się nażreć hormonów! Wtedy będę bardziej kobieca i może nie będą mi się na usta cisnęły inwektywy rodem z bokserskiego ringu? Bo póki co mam ochotę zakląć w języku obcym: PiSs off shit!
***
Kiedyś, Grupa Operacyjna śpiewała przebój o panu, który startował w wyborach i zaistniał w mediach stwierdzając, że jak dojdzie do władzy, to zrobi porządek i nie będzie niczego. W refrenie było:
I ten refren jest wciąż i wciąż w naszym kraju aktualny, co wcale nie ma dobrego wydźwięku.
Mam ferie, w czasie których z reguły nadrabiam zaległości w oglądaniu filmów i czytaniu zaległych lektur, tudzież całkiem miło spędzam sobie czas w domowym zaciszu. I tak było też dzisiaj. Obejrzałam ciekawy film antyrasistowski pod polskim tytułem "Służące" (oryginalny: The Help, ale o tłumaczeniach tytułów już pisałam) i poczytałam nowe wypociny Jana van Helsinga, który w "Rozmowach ze śmiercią" zapowiadał masową zagładę większości ludzkości, a potem sam sobie zaprzeczył pisząc o tym, jak zdobywać dużą kasę i zapewniać sobie świetlaną przyszłość. Ale ja lubię ludzi innych, to go sobie czytam, bo przecież warto znać różne ciekawe, mniej ciekawe czy nawet szalone teorie. Warto mieć otwarty umysł, to przecież rozszerza horyzonty...
Obejrzałam też na YT parę wywiadów Łukasza Jakóbiaka, m.in. z Krystyną Jandą i atakowanym za występ w Pokłosiu, Maciejem Stuhrem (polecam:20m2 Łukasza) i było mi miło, czułam się po prostu dobrze, miałam dobry humor, a poziom mojego optymizmu był wyjątkowo wysoki.
No, a później włączyłam TV, żeby nie umarło w moim domu śmiercią naturalną i moje poczucie estetyki poszło na dalekie manowce. Zresztą nie tylko estetyki. Moje poczucie godności zostało zachwiane! Pesymizm wrócił ze zdwojoną siłą!
Już kilka dni temu moje zdziwienie i duży niesmak, wzbudziła pani wyrzucająca z siebie, jak z kałasza, obraźliwe słowa na temat mniejszości seksualnych, zwłaszcza, gdy potem przeczytałam w cioci Wikipedii, że jest pracownikiem wyższej uczelni. Ale to, co zobaczyłam dziś, co padło z jej ust, przy aplauzie publiczności, to naprawdę obraża nie tylko osobę, o której owa dr hab. się wypowiedziała, to naruszyło moje poczucie naiwnej wiary w ten świat. W tolerancję, we wszystkie zasady kultury, normy współżycia społecznego. Bon ton i savoir vivre pominę milczeniem, ale powiem, bo muszę, bo nie chcę siedzieć cicho, jak mysz pod miotłą i biernie przyglądać się jawnemu nietaktowi:
Wolność słowa - TAK!
Chamstwo i brak elementarnej wiedzy na temat, na który ktoś się wypowiada oraz bezinteresowne obrażanie innych, tylko dlatego, że nie pasują do naszych wąskich wyobrażeń - NIE!
Nota bene moja ciocia w takich sytuacjach mawiała: cham chamem na wieki wieków, amen.
APELUJĘ O CHOĆBY TYLKO HOMEOPATYCZNE DAWKI KULTURALNEGO ZACHOWANIA!
Zwykły i pospolity człowiek z gminu, prosta kobitka JoAnna dwojga nazwisk.
PS - 2016 - Kryśka dalej rządzi i nie chce się za siebie wzią(ś)ć! Fuck you - Lily Allen
na lepsze i na gorsze i na litość nieboską minuta ciszy po umarłych czasami nie trwa dobę lecz wieczność
topi się w słowach i filiżankach z niedopitą zapomnianą kawą aromatyzowaną wierszami pełnymi najprostszej mądrości
wzlatuje zamglona parą natchnienia zadając pytania w stylu zapatrzonego w piękno świata naiwnego zakochanego
rozpryskuje się na wszystkie strony dotyka niedotykalnego stapia się z niewidzialnym w najgłośniejszej ciszą ciszy Kasandra snuje swój smutny monolog koty wsłuchują się we własne poetyckie mruczanki
a kamienie
wciąż milczą niewzruszone powagą sytuacji
ulotną jak dym z papierosa /Bolesławiec, 2 lutego 2012 r., p.n.k., JoAnna Idzikowska-Kęsik/
♥ ❤ ♥
***cytat z wiersza pt. Nagrobek Wisławy Szymborskiej
Biegła do domu, spóźniona, zmęczona i zdenerwowana, po jałowej dyskusji ze
swoim pokręconym promotorem. Kurczę! Na magisterskich nie miała tak "przyczepnego" promotora, jak teraz, na podyplomowych! Myślała o dziecku, które tak bardzo jej
potrzebowało, bo było chore, a ona, zła kobieta, nie miała czasu na swoją
kobiecą powinność. Tłumaczyła sobie jednak, że to, co robi, robi nie tylko dla
siebie, ale też dla swojej rodziny.
Zdyszana wbiegła na klatkę i zobaczyła, że coś jest w skrzynce na listy.
Zdenerwowała się jeszcze bardziej, zanim w torebce pełnej różnych przedziwnych
rzeczy, znalazła klucze. Otworzyła skrzynkę, wyjęła kartkę i, zdziwiona,
zobaczyła pismo mamy, z którą, nie dalej, niż wczoraj, rozmawiała przecież
przez telefon. Dziwna zresztą to była rozmowa, nie kleiła się. Objęła wzrokiem
tekst i poczuła się dziwnie: „Skarbie napisz do mnie bo ja mam w skrzynce
listy” Nielogiczny tekst bez znaków interpunkcyjnych, tak niepodobny do jej
mamy - polonistki? Ale to jej pismo. Troszkę inne, bardziej wysilone, ale jej!
Czytała, czytała i nie miała pojęcia, co się stało. Wbiegła do mieszkania. Na
stole w kuchni znalazła kartkę od męża z informacją, że mała lepiej się poczuła
i wyszli na spacer, ale słowa mamy nie dawały jej spokoju. Usiadła przy
kuchennym stole i zeszło z niej powietrze. Nic jej się nie chciało, tak koszmarnie
była zmęczona trzygodzinną jazdą pociągiem z Wrocławia do Jeleniej Góry, a
kartka od mamy, zamiast ucieszyć, tylko ją zmartwiła.
Siedziała bez ruchu ponad pół godziny. Wykończona była pracą w innym, odległym
mieście, pisaniem pseudonaukowej pracy dyplomowej, brakiem snu. Wstała i leniwym
krokiem przeszła do łazienki. Kąpiel zawsze stawiała ją na nogi, moczyła się
więc kolejne pół godziny w zbyt gorącej wodzie z pachnącymi lawendą olejkami.
Słuchała w kółko, jak Toni Braxton śpiewa prosto z trzewi swój genialny przebój
„Unbreak myheart”, uwielbiała tę piosenkę, choć pod tekstem, ze swoją
niezależnością, nigdy by się nie podpisała. Kochać trzeba, owszem, ale
najważniejszy jest związek z samym sobą, a uzależnienie od drugiej osoby
tylko umniejsza naszą osobowość. Ona kochała wiele razy, nawet do zatracenia, ale
wiedziała, że pewnych granic się nie przekracza, że należy jakąś cząstkę
siebie, zostawić tylko dla siebie.
- Skarbie, jesteś już w domu? – usłyszała głos męża.
- Jestem w łazience – i ledwo zdążyła odpowiedzieć, mała już siedziała przy
wannie.
- Cześć, mamuniu, byliśmy z tatulkiem nad rzeką i narwaliśmy kwiatków dla
ciebie.
- Dawaj buziaka, bo strasznie się stęskniłam – powiedziała i przyciągnęła małą
do siebie.
- Fuuu – powiedziała dziewczynka. – Mokra jesteś, mami, wychodź już z tej wody,
to ci bajeczkę opowiem z przedszkola!
Sylwia miała nieco ponad dwa latka, ale była na tyle samodzielna i tak świetnie
mówiła, że nie było żadnego problemu z przyjęciem jej do maluchów. Skazana też
była na to, że będzie jedynaczką, więc tym bardziej zależało im na tym, aby
była wśród dzieci. Kochała to swoje dziecko, jak każda matka, nad życie, bo
jego stworzenie wiele ją kosztowało. Z nadczynnością tarczycy, z którą się
borykała od czasów liceum, każdy lekarz odradzał jej zajście w ciążę. Ale
pragnienie było silniejsze i zaryzykowała. I choć większość z tych dziewięciu
miesięcy spędziła pod kroplówką w różnych szpitalach, to jeszcze dwa dni przed
porodem, oczarowała lekarza, wyszła na przepustkę i pomalowała nowiutkie,
drewniane łóżeczko w kolory tęczy, bo wyczytała, że dzieci powinny być otaczane
kolorami. Sylwia czuła, jak bardzo jest kochana i świetnie się rozwijała, nie
było też problemów z pójściem do przedszkola, bo lubiła dzieci.
Teraz siedzieli we trójkę i jedli przygotowaną przez Adama kolację, śmiejąc się
i rozmawiając o tym, jak minął dzień. Lubiła te ich wieczorne spotkania przy
posiłkach, uwielbiała patrzyć na podobieństwo swej córeczki do jej tatusia,
którego kochała od wielu lat, od czasów szkoły średniej.
Poznała go na pielgrzymce pieszej z Wrocławia do Częstochowy, bo w rodzinie
była akcja pt. wyprowadzamy Zuzę z jej złej ścieżki prowadzącej w ateizm i
kuzyn, Mariusz, starszy od niej o czternaście lat, artysta plastyk, namiętnie
co roku zabierał ją na pielgrzymki, a ona chodziła, bo ostatecznie były to
wakacje i mogła sobie pograć na gitarze, czym w domu, wprawiała mamę we
wściekłość. Podszedł raz do niej w czasie kolacji wysoki,niebieskooki
blondyn i od tej pory szli sobie razem, dwa lata z rzędu, a gdy na koniec,
poprosił ją o adres, bezczelnie, jak na głupią i butną gówniarę przystało,
stwierdziła, że nie zadaje się z ludźmi z zawodówek i że może do niej napisać,
jak się dokształci. No i dostała we wrześniu miły list, w którym napisał, że
rozpoczął naukę w technikum, a że zapewne, z zaocznymi nie chciałaby mieć do
czynienia, poszedł do dziennej szkoły z internatem, a potem pójdzie na
anglistykę. I od tej pory byli już właściwie nierozłączni, najpierw jako
świetni przyjaciele, potem jako para, aż wreszcie, już w trakcie studiów, jako
małżeństwo.
Po kolacji Adam wykąpał małą i usiedli razem w pokoju z kubeczkami gorącej,
pachnącej herbaty.
- Zuza, widzę, że coś cie gnębi, co się dzieje? Coś nie tak na uczelni?
- Nie, na uczelni i w pracy w porządku, choć mam dość tych dojazdów pociągiem, niech mi
naprawią to auto, bo zwariuję.
- To co jest? – zapytał i przytulił ją mocno.
Wstała, poszła do swojego pokoju i wróciła po chwili z kartką od mamy w dłoni:
- Przeczytaj.
Cisza. I jego wzrok biegnący po kartce kilkanaście razy w tę i z powrotem.
- Chyba ma depresję. Zawsze przecież poprawiała mnie, jak jej się coś nie
podobało w moich wypowiedziach – powiedział. – Dzwoniłaś do nich?
- Nie, nie ma sensu. Przecież w sobotę mamy tam pojechać. Może wyprowadzka
Tomka, ten jego nagły ślub, tak ją wyprowadziły z równowagi? Ona zawsze kochała
go bardziej, a może inaczej? Napiszę jej kartkę z Wrocławia, może chce
sobie posprawdzać, może brakuje jej pracy? Może to rzeczywiście jakaś ciężka depresja?
- Ja bym zadzwonił do ojca, Zuzka, a ty rób, jak uważasz. Masz jednak rację,
pojedziemy, zobaczymy, może trzeba będzie też pójść do lekarza. A teraz chodźmy
już spać, bo ty jutro wstajesz o świcie.
„Mamutko, pozdrawiam Cię najmocniej i najserdeczniej z Wrocławia. Kocham, przytulam i
uśmiech przesyłam, ZuzAnka.” – napisała i wysłała kartkę. Nie wytrzymała
jednak i zadzwoniła do ojca. Usłyszała, że nie chciał jej martwić, ale z mamą
dzieje się coś złego, pewnie ma depresję po przejściu na emeryturę,
przepracowała tyle lat, a teraz, od września, nie może sobie znaleźć miejsca.
Nie poszła do liceum, w którym uczyła, nawet w Dzień Nauczyciela, choć była
zaproszona i przez uczniów i przez dyrektora. Umówiła się z ojcem, że zadzwoni
do znajomej psycholożki, może ona coś poradzi. Pomyślała, że chyba powinna
pomóc im obojgu. Zadzwoniła do koleżanki, która jednak odesłała ją do swego
znajomego psychiatry. Zapisała numer i adres. Zaczęła płakać.
Weszli do domu. Tato siedział w dużym pokoju ze spuszczoną głową, ale na ich
widok wstał i bardzo się ucieszył. Tulił małą długo, a córkę wycałował po
rękach. Należał do tego gatunku dżentelmenów, którzy własne córki traktują, jak
damy, bo na damę starał się ją wychować.
- Gdzie mama, tatusiu? – spytała Zuza.
- Gdzie babi, gdzie? – wrzeszczała Sylwia.
- Nie wiem. Zwyzywała mnie takimi słowami, jakich przez 35 lat u niej nie
słyszałem, trzasnęła drzwiami i wyszła. Może poszła do Tomka, ale jak do niego
dzwoniłem, to mówił, że jeszcze jej tam nie ma.
Zuza spojrzała na Adama, nie musieli nic mówić, wyszedł, jak tylko się ubrał.
- Jadłeś coś, tato?
- Nie, ona wciąż przypala obiady, już kilka czajników spaliła, nastawia wodę,
wychodzi, do zamrażarki wkłada koper i natkę pietruszki, bez woreczka, to potem
leci na wszystko, mówię, tłumaczę, proszę i nic. I tak zaczęła kląć, że uszy
puchną. I ciągle kupuje nowe papierosy, bo nie wie, gdzie je schowała. I nie
bierze w sklepach reszty, jeden sprzedawca na rynku mi oddał, bo kupiła jogurt
i dała stówę, co robi z resztą kasy, nie wiem, ale chyba będę musiał przejąć
kontrolę nad naszymi finansami. Zbierałem tobie, dziecko, na nowy samochód –
mówił i prawie płakał.
- Tatuś, spokojnie. Zaraz zrobię obiad, ty się pobaw z Sylwią, tylko się
troszkę uspokój.
- A wczoraj złapałem ją na tym, że zamiast czesać, wyrywała Wacusiowi sierść i
przeklinała nad kociakiem, jak szewc. Do sąsiadki wczoraj powiedziała: won
suko, wyobrażasz to sobie?
Usiadła ojcu na kolanach i przytuliła go, ich cichym zwyczajem, głaszcząc go po
łysince i całując w czoło.
- Pójdę z nią w poniedziałek do psychiatry, wzięłam wolne, poleciła mi go
Kaśka, pamiętasz, ta z równoległej klasy z ogólniaka, z którą byłam w Paryżu,
studiowała psychologię na KUL-u.
- Tak, pamiętam Kasię – powiedział i uśmiechnął się. – Ładna czarnulka!
Uśmiechnęła się w duchu do taty i jego ulubionego typu urody, długowłosej
czarnulki, takiej, jak mama.
- Tato, nie zapominaj, że jestem blondynką – uśmiechnęła się. – Idę, zrobię
obiad, mam nadzieję, że Adam zaraz wróci z mamą.
Pocałowała jego i Sylwię i poszła do kuchni, gdzie na kątniku siedział biedny,
głodny, wystraszony Wacuś, ich wielki, perski, czarny kocurek z wielkimi,
żółtymi oczami.
- Cześć, bestia, chodź, mordeczko kochana.
Wacek był tak niedopieszczony, że łasił się do niej chyba z pół godziny. Nie
chciał nawet jeść, chciał się pieścić. Zobaczyła ze smutkiem, że ma wyrwaną
sierść na grzbiecie do krwi. Zaczęła podejrzewać najgorsze, ale odgoniła od
siebie złe myśli, przemyła ranę, dała kotu jeść i skupiła się na obiedzie.
Po wizycie u psychiatry świat wywrócił się do góry nogami. Potem jeszcze kilku
psychologów, psychiatrów, neurologów, pobyt mamy w klinice na obserwacji i ta
cholerna, najgorsza z możliwych diagnoza! I ten zagubiony, jeszcze bardziej,
niż mama, biedny ojciec. Później trzeba było wziąć do siebie kota i zatrudnić
panią do pomocy, ale większość z nich nie była zbyt uczciwa, albo,
przestraszone same odchodziły po paru dniach. Tomek się odsunął, chciał żyć,
pracować, więc ona oddała duże, służbowe mieszkanie, jakie Adam dostał od
pracodawcy, kupiła kawalerkę w swym rodzinnym mieście i właściwie tylko w niej
czasem nocowała, bo choroba mamy postępowała w zastraszającym wręcz tempie.
Doszły problemy z dojazdami Adama do pracy w Jeleniej Górze, roztrzaskał dwa
samochody, a jej odechciało się studiować, pracować w obcym mieście i pisać pracę o autystykach i jednocześnie
biegać za mamą, jeszcze mniej komunikatywną, niż ci wszyscy autystycy razem wzięci, która wychodziła z domu w nocy z bochenkiem chleba pod pachą, w
listopadzie, w kapciach i krótkiej koszuli nocnej. Jednak oddanie jej do ośrodka
lub hospicjum nie wchodziło w grę. Ojciec by tego nie przeżył. Byli zgodnym,
kochającym się małżeństwem, na spacery i zakupy chodzili za rączki, wspierali
się zawsze i bardzo kochali, tylko teraz problem polegał na tym, że ojciec
nadal ją kochał, a ona skasowała go w swej ulotnej pamięci.
Ona, kobieta, która uchodziła za chodzącą encyklopedię, która wychowała dwoje
dzieci tak dbając o nie i ich edukację, że w czasach zatęchłej komuny,
prywatnie, nauczyli się angielskiego do tego stopnia, że Tomek zdał na
filologię angielską, a Zuza zdała bez problemu egzamin FCE. Ona, ich mama,
która w Pewexie kupowała im pastę do zębów, bo w sklepach była tylko ta ohydna
Nivea, podpaski Zuzie, żeby nie bała się swej kobiecości. Ona, która biegała do
lasu na jagody, żeby Tomkowi poprawił się wzrok, nauczyła się szyć i robić na
drutach, żeby mieli ładne, kolorowe ubrania w tej nudnej, komunistycznej
rzeczywistości, czytała im „Ulissesa”, gdy mieli po pięć lat! Ona, ich
najukochańsza mama, ginęła teraz w oczach, jej cudowną, ekspresyjną osobowość
pochłonął niemiecki doktor, na którego do tej pory nie wynaleziono lekarstwa.
Któregoś dnia, widząc, jak bardzo ojciec chudnie i cierpi, Zuza ustaliła z
Adamem, że w wakacje zamieszka z mamą, a ojca wyślą do sanatorium. Pojechał
niechętnie, ale namówiła psycholożkę Kaśkę, żeby mu wytłumaczyła, jak bardzo
potrzebny jest mu odpoczynek do dalszej opieki nad żoną. Mama już wtedy prawie
nie jadła, bo zapominała o jedzeniu, ale chodziła jeszcze i czasem nawet
mówiła, choć i mowę choroba zaczynała już zabierać. Adam zawiózł ojca do
sanatorium i pojechał z Sylwią nad morze, bo też był zmęczony zaistniałą
sytuacją, ostatecznie to byli tylko jego teściowie. Zuzanna siedziała w domu
rodziców, czytała książki i robiła notatki do pracy dyplomowej. Miała tego już bardzo
dużo, w komputerze dwa rozdziały, ale lubiła ręcznie pisać, bo wtedy więcej
zapamiętywała i jak już się naczytała i porobiła notatki, siadała do komputera
i dostawała słowotoku.
Czytała akurat dla relaksu o swoim ukochanym Witkacym, jako o pisarzu jedną nogą tkwiącym jeszcze w pięknej
epoce okresu Młodej Polski, drugą już w bardziej dynamicznym dwudziestoleciu,
gdy do pokoju weszła mama, która spała sobie słodko jeszcze dziesięć minut
temu.
- Pani, ja chce to – powiedziała cicho.
- Co chcesz, kochanie? Pić, jeść? Co byś chciała, dziewczynko?
- To – powiedziała i zesikała się na podłogę, stojąc w ubraniu.
Umyła ją, przebrała, posprzątała i poszła do apteki po pampersy, a kiedy
wróciła, zastała ją w pokoju, w którym się uczyła. Siedziała na dywanie z
segregatorem, a wokół leżały jej notatki… podarte na strzępy. Chciało jej się
wyć, miała ochotę uderzyć matkę, krzyczeć. Przygryzła wargi do krwi, z trudem
pohamowała łzy, ale wzięła mamę za rękę i zaprowadziła do kuchni, żeby ją
nakarmić obiadkiem dla dzieci Gerber, bo ona nie umiała już gryźć. Mama opluła
ją kilka razy, marudziła, jak dziecko, ale coś tam udało jej się w nią wrzucić.
Potem cyrk z kąpielą, jeszcze większy z pampersem, którego nie pozwoliła sobie
założyć, szarpanie, gryzienie, wyzwiska i cała noc czuwania, żeby nie uciekła z
domu.
I tak to sobie trwało i trwało i było coraz gorzej i gorzej. Dziewięć długich
lat patrzenia, jak najukochańsza osoba odchodzi w niebyt. Czytania książek na
temat choroby, oglądania filmów, w hollywoodzkim stylu upiększonych i przereklamowanych.
Zgłębiania na różne sposoby zrozumienia choroby, która niszczyła życie nie
tylko jej matce, ale chyba jeszcze bardziej jej i ojcu, czyli tym, którzy
świadomie w tym uczestniczyli. Cztery lata stanu leżącego, oklepywania,
zmieniania pampersów, zapobiegania odleżynom, kremowania, karmienia przez
strzykawkę, potem zmieniania kroplówek. Nie wie już teraz, jak udało jej się
skończyć studia podyplomowe, a potem drugi fakultet, pracować na dwóch etatach w dwóch miastach i na
wolontariacie z autystykami i opiekować się mamą. Nie wie, jak przeżyła dzień jej śmierci: dzień po jej imieninach, dzień przed Dniem Matki. Nie wie, jak zorganizowała
pogrzeb, stypę, nie pamięta, jak zemdlała prowadząc zajęcia i jak prowadziła
grupę wsparcia dla rodzin dotkniętych chorobą Alzheimera. Nie wie, jak udało jej
się nie zwariować, gdy trzy dni po pogrzebie mamy, Wacuś, który ją kochał i
uwielbiał do końca, który ciągle gdzieś przy niej siedział, położył się na
tapczan, przestał przyjmować pożywienie, zwinął się w kłębek i umarł. Nie
pomogły witaminy, trzech wzywanych weterynarzy, kocurek miał chyba taką wolę,
żeby odejść z tego świata.
Nie pamięta nic złego. Pamięta tylko swą bezgraniczną miłość do istoty, która
była jej mamą przez dwadzieścia siedem lat i dla której ona była mamą przez
kolejnych dziewięć. Pamięta tłum byłych uczniów mamy na jej pogrzebie. Pamięta
ból na twarzy ojca, gdy stali nad świeżo usypanym grobem, jego łzy i pełne bólu
wiersze, w które uciekł po jej śmierci.
Nigdy nie zapomni uśmiechu ślicznego, bardzo kobiecego uśmiechu swej mamy, jej
powiedzonek, pasji czytania książek, uporu w dążeniu do celu. Jej piwnych oczu,
w których do samego końca tliła się chęć i wola życia, walka o każdy oddech. Z
rozczuleniem wspomina ból matki, gdy oświadczyła rodzicom przy wykwintnym
obiedzie, że jest wegetarianką. Z żalem myśli o rodzinnych świętach, pełnych
miłości, prezentów i zapachu pierogów z grzybami i barszczu.
Czasem, gdy spogląda na Sylwię, widzi rysy twarzy swojej mamy, jej temperament
i uśmiech i tylko modli się, aby ten cholerny, niemiecki doktorek, nie dopadł
więcej jej bliskich. Bo w razie, gdyby dopadł ją, spisała już u notariusza,
odpowiedni testament.
*** Widzisz Mamo, minęło pięć lat,
A ja pisać nie mogłam o Tobie.
Może wtedy zawalił się świat,
Gdy myślałam, że nic już nie zrobię?
Może było mi smutno i źle,
Gdy bezradna trwałam przy Tobie.
Moje serce cierpiało jak cień
Twej istoty, zgubionej w chorobie.
Teraz wiem już, że miłość zwycięża
Śmierć, chorobę i inne zgryzoty.
Tylko powiedz, proszę,
powiedz, Mamo,
Jak mam żyć,
by nie umrzeć z tęsknoty?
/B-c, 5 VIII 2011, p.n.k., JoAnna Idzikowska-Kęsik/
Wszystkie
postaci i cała historia są absolutnie fikcyjne i nie mają nic wspólnego
z rzeczywistymi osobami i wydarzeniami, każda zbieżność w opowiadaniu
jest zupełnie przypadkowa.
Sharon Fish, Choroba Alzheimera. Troska o dziś i jutro, 1998;
Sherwin B. Nuland, Jak umieramy, Warszawa 1996, w książce jest rozdział o chorym na Alzheimera.
Louis-Vincent Thomas: Trup: od biologii do antropologii - już nie nowa, ale bardzo ciekawa pozycja na temat umierania i obrządków z nim związanych.
Do obejrzenia: Iris, film biograficzny o życiu i chorobie filozofki i pisarki, Iris Murdoch, z 2001 w reżyserii Richarda Eyre'a, z rewelacyjną rolą Judi Dench.
-Janowi Twardowskiemu w szóstą rocznicę spotkania z Aniołem Śmierci
tkwi we mnie ciągle Twój wzrok dobrotliwy i wyobrażam sobie jak mi grozisz serdeczny uśmiech wysyłając białym aniołem prosto w moje serce "przez telefon poproszę by krzyż nie przychodził bez Ciebie"
jak daleko odeszłam "od podziwu nad światem" nie wiem ale wciąż pamiętam niewidomą dziewczynkę która do dziś rozmawia z Matką Boską o dotykaniu "światełkami palców"
rozpaczam czasem w chaosie uczuć i czuję że to całkiem normalne " To nic Wystarczy kochać, słuchać i obejmować"
śpieszę się nieśpiesznie tak jak nauczałeś biedronkom i żuczkom trawę wygłaskuję i we wszystkim co widzę wielką miłość czuję wiem "wszystko jest wtedy kiedy nic dla siebie"
choć mój światopogląd inny od Twojego chociaż nie dotykam Niedotykalnego a moja poezja nikłym knotkiem świeci
chciałabym powiedzieć "wśród wszystkich osobno" żyjesz w mej pamięci dotykiem swych wierszy
"Ta od innych dzieci"
*** w cudzysłowie ujęłam cytaty z wierszy Jana Twardowskiego
/Bolesławiec, 18 I 2012 r., p.n.k., JoAnna Idzikowska-Kęsik/
❤
❤
❤
Moje życie to parada paradoksów.
Od dziecka mam problem z uwierzeniem w Boga, gdyż mój zbyt logiczny umysł nie chce tego fenomenu pojąć, nie chce uwierzyć w coś, czego nie może dotknąć. A może nie rozumiem metafor ze świętych ksiąg?
Jestem (głęboko wierzącą w dobro i anioły) agnostyczką, która urodziła się w dzień... Matki Boskiej Częstochowskiej i w ten sam dzień, co Matka Teresa z Kalkuty, tylko jakieś sześćdziesiąt lat później.
Poza tym od dziecka czytam Pismo i inne święte księgi, żeby coś pojąć i zrozumieć, a jednak wciąż najbliżej mi do poglądów Richarda Dawkinsa...
Od dziecka uwielbiam też wiersze księdza Jana Twardowskiego, głównie za ich prostotę... Pamiętam, że jako mała dziewczynka odkryłam jego wiersz "Do moich uczniów" i potem bardzo często do niego wracałam, choć nawet nie przypuszczałam, że będę robić to, co robię teraz...Czyżby nieuświadomiony przebłysk intuicji? A jeśli nasza intuicja jest mieszkającą w naszym wnętrzu cząstką Boga? W każdym razie, ten wiersz, ze wszystkich wierszy Poety, jest mi najbliższy, zwłaszcza jego ostatnie wersy...
18 stycznia minie siedem lat, odkąd ksiądz Twardowski odszedł w objęcia Anioła Śmierci...
Эх,жызнь!
❤
❤
❤
Uczniowie moi, uczenniczki drogie,
ze szkół dla umysłowo niedorozwiniętych,
com was uczył lat kilka, stracił nerwy swoje,
i wam niechaj poświęcę kilka wspomnień świętych.
Jurku, z buzią otwartą, dorosły głuptasie-
gdzie się teraz podziewasz, w jakim obcym tłumie -
czy ci znów dokuczają na pauzie i w klasie -
i kto twe smutne oczy nareszcie zrozumie.
Janko Kosiarska z rączkami sztywnymi,
z noskiem co się tak uparł, że został króciutki -
za oknem wiatr czerwcowy z pannami ładnymi -
a tobie kto daruje choć uśmiech malutki.
Pamiętasz tamtą lekcję, gdym o niebie mówił,
te łzy co w okularach na religii stają -
właśnie o robotnikach myślałem z winnicy,
co wołali na dworze - nikt nas nie chce nająć.
Janku bez nogi prawej, z duszą pod rzęsami -
grubasku i jąkało - osowiały, niemy -
Zosiu coś wcześnie zmarła, aby nóżki krzywe
szybko okryć żałobnym cieniem chryzantemy.
Wojtku wiecznie płaczący i ty coś po sznurze
wdrapał się, by mi ukraść parasol, łobuzie -
Pawełku z wodą w głowie i ty niewdzięczniku
coś mi żaby położył na szkolnym dzienniku.
Czekam na was, najdrożsi, z każdą pierwszą gwiazdką -
ze srebrem betlejemskim co w pudełkach świeci -
z barankiem wielkanocnym. - Bez was świeczki gasną -
i nie ma żyć dla kogo.
Ten od głupich dzieci.
Jan Twardowski: Do moich uczniów
Do posłuchania: Mietek Szcześniak - Spoza nas (wiersz ks. Twardowskiego)
...nie, nie staruszka, jak twierdził w jednym ze swoich tekstów Mistrz Jeremi Przybora! Wesołe jest życie...alergika! Czyli moje. Niestety, w cudzysłowie! Przyzwyczaiłam się do wielu rzeczy, bo z problemem borykam się od dziecka, choć za moich czasów alergii nie nazywano alergią. Wiadomo było jak dostałam zapaści po próbkach na penicylinę, bo nie miałam już siły łykać leków i poprosiłam o zastrzyki, że mam jakieś uczulenie. I że trzeba mnie faszerować gorącym mleczkiem z łychą masła, miodem i czosnkiem oraz rosołkiem (najlepiej ze świeżo zaciukanego...gołąbka, chyba tylko po to, aby moja głupota mogła jeszcze wyżej latać!), których to wynalazków nienawidzę do dziś (moja biedna córeczka u znajomych rzuciła się na rosół, jak Casanova na dziewicę, bo ja, wredna matka, nie gotuję tej tłustej wody z marchewką) ! Teraz mam uczulenie tudzież alergię na wszystko, ale chyba najbardziej na samą siebie. Pomijając celiakię i dietę bezglutenową, która zresztą bardzo służy mojej figurze, reszta jest do bani (i balonów pani Mani!). Kaszlę od połowy grudnia, nie mam siły gadać, a moja praca głównie na gadaniu polega, więc poszłam dziś do lekarza, bo rzekomo, panuje jakiś wirus, jakieś bezobjawowe (dobre to!) zapalenie płuc (to wymyślił ten, kto nigdy nie miał zapalenia płuc, tudzież nigdy nie dusił się... bezobjawowo!). Poszłam i się dowiedziałam, że mam zapalenie krtani i tchawicy, że z powodu ciepłej aury pylą już jakieś grzybki i że pokaszlę tak sobie jeszcze do wiosny, a potem będę kichać latem i tak dalej... Zakaszlę i zakicham się na śmierć, bo większość leków zawiera pieprzony gluten, na który mam największe uczulenie i jak są źle dobrane, od razu dostaję... alergii. Więc jak mam leczyć alergię, skoro wszystko mnie alergizuje? Oto jest pytanie! Ważniejsze, niż "To be or not to be". Pan lekarz rozkłada ręce, pociesza, że ludzie mają gorzej, poleca pić soczek z aloesu. A ja kaszlę, kicham, zazdroszczę ludziom, gdy opychają się ciastem, chlebem, pizzą, ba, sama piekę ciasta i pizzę dla rodziny i przyjaciół, patrzę na swoje kropki na rękach zaraz po zjedzeniu jogurtu, oglądam z przerażeniem palce, gdy zbyt długo noszę srebro i... głaszczę swoje dwa kudłate koty, na które się uodporniłam! Zbyt je kocham, aby mnie uczulały! Poza tym od jakiegoś czasu namiętnie słucham na YT wywodów Mariusza Maxa Kolonko o wrednym wirusie wypuszczonym przez Chińczyków, który wkrótce zdziesiątkuje ludzkość oraz o magii cyferek i kreatywności polskich tłumaczy angielskich tytułów filmów, co zresztą fascynuje mnie od bardzo dawna, od "Głodu" Tony'ego Scotta, przetłumaczonego jako "Zagadka nieśmiertelności", pomijając sławetny "Wirujący sex"! Nie jest źle! Przynajmniej nie mam zajoba i nie wymyślam teorii spiskowych na temat iluminatów, kosmitów, spotkań ze śmiercią i hrabią de Saint-Germain. Nie opisuję nowego porządku świata, ludzi tkwiących w jaskiniach w stanie samathi ani bankowców pielęgnujących kult Lucyfera. A alergia? Powtórzę parę afirmacji typu: Wszechświat mnie kocha, jestem piękna i zdrowa! W moim świecie wszystko jest dobre! Z każdym dniem wiedzie mi się coraz lepiej! Napełniam swoje ciało miłością, a ono zdrowieje! Powtórzę, porozwieszam te urocze i bardzo pozytywne myśli na lustrach, zapisane zielonym markerem na różowiutkich karteluszkach i wredna alergia odejdzie, skąd przyszła: w nicość! Na koniec, gdy odniosę afirmacyjny sukces i cudownie ozdrowieję, powiem wszystkim krytykom myślenia życzeniowego, zachrypniętym głosem nałogowego alergika: Ręce precz od tego bloga! ;-))