* Mówisz, że jesiennieję, że staję się zamglona, że brakuje ci w mojej twarzy akcentu czerwonej szminki.
Spójrz na jesień. Znajdziesz w niej całą paletę barw. Naciesz oczy feerią odcieni i pozwól mi się starzeć bez przywdziewania zbędnych kontrastów.
Popatrz na świat zaczarowany, wykreowany mistrzowskim pędzlem tej najzdolniejszej artystki - malarki, która kasuje całą pompatyczną paplaninę o sztuce.
Ona - jak my przechodzi przez koleje losu: wrześniowo młoda i jędrna, dojrzewa w październiku po to, aby zestarzeć się w listopadzie i zgasnąć w grudniu.
Jesień uczy nas, że życie i śmierć mają głęboki sens, że są wieczne i trwalsze niż sztuka.
Jej czas - to nasz najlepszy czas.
JoAnna Idzikowska - Kęsik, jesień 2022
🍂 🍂 🍂 🍂 🍂 🍂 🍂 🍂 🍂 🍂 🍂 🍂 🍂
🍁🍂
Bajka o obliczach Pani Jesieni
Dawno,
bardzo dawno temu, za siedmioma górami, za siedmioma rzekami i
siedmioma morzami, 22 dnia miesiąca, przyszła na świat prześliczna, mała
dziewczynka. Jej mamą była Matka Natura, a tatą Pan Wrzesień, który
wybrał dla niej imię, które rymowało się z jego imieniem. Nazwał swoją
córeczkę Jesienią. Wrzesień i Jesień bardzo się kochali, bo tatusiowie
zawsze kochają swoje śliczne córeczki.
Dziewczyna
była niezwykle urodziwa i wszyscy zachwycali się jej pięknem. Miała
lśniące, kasztanowe, bardzo gęste włosy, wielkie zielone oczy, wrzosową
sukienkę podkreślającą smukłą talię i malinowe rumieńce na policzkach, a
jej promienny uśmiech rozświetlał ciemności i mroki. Miała też
wrażliwą, artystyczną duszę, wielkie twórcze - plastyczne zdolności,
była bardzo kreatywna. Kochali ją ludzie, uwielbiały zwierzęta, z
którymi żyła za pan brat. Biegała po łąkach i lasach z paletą farb o
niezwykłych kolorach i magicznym pędzlem podarowanym przez Matkę Naturę,
malowała świat. Była także niezwykle szczodra i rozdawała wspaniałe
dary wdzięcznym ludziom i zwierzętom.
Kiedy
Jesień z beztroskiej dziewczynki, osobliwej dziewczyny, zamieniła się w
młodą, nieco zamyśloną kobietę, od pierwszego wejrzenia zakochał się w
niej Pan Październik.
Był
to młody, nobliwy Pan, bardzo elegancko i kolorowo ubrany. Nosił żółtą
koszulę, pomarańczową modną marynarkę, spodnie w bordowo-brązową kratkę,
czerwone półbuty na wysoki połysk. Miał gęste miedziane włosy i
brązowe, wesołe oczy. Był też uroczo piegowaty. Zdesperowany, szaleńczo
zakochany, oświadczał się Jesieni kilkanaście razy, darując jej złote
pierścionki z cudownymi bursztynami wziętymi od Króla Mórz, malował
ogromne tęcze na niebie, wysyłał jej jasne i ciepłe promyki słońca, ale
za każdym razem dostawał kosza. Płakał wtedy deszczem i smucił się
chłodnym wiatrem, który strząsał z drzew coraz więcej kolorowanych przez
Jesień liści.
Rodzice
Jesieni byli zaniepokojeni, namawiali ją, żeby bardziej doceniła Pana
Października, żeby chociaż próbowała go bliżej poznać i się
zaprzyjaźnić. Ona jednak była bardzo uparta i nie chciała z nim nawet
porozmawiać. Nie podobał jej się ten zakochany jak sztubak
młodzieniaszek, bo tęskniła za kimś starszym, mądrzejszym, bardziej
dyskretnym, tajemniczym i dystyngowanym.
Pan
Październik chudł, mizerniał aż w końcu bardzo zasmucony, odszedł w
siną, bezkresną dal, a ona nawet tego nie zauważyła; zbyt piękna i
dumna, nie chciała zawracać sobie głowy kimś, kto jej się nie podobał i
był jej zupełnie obojętny.
Spacerowała
któregoś chłodnego dnia po lesie i rozmawiała szeptem ze zwierzętami,
które były dziwnie osowiałe i senne, starała się je trochę rozbawić, aż
zobaczyła go na skraju drogi i zaniemówiła z zachwytu. Stał sobie i
patrzył na nią z daleka wysoki, smukły brunet z nitkami siwizny w nieco
przerzedzonych już włosach, odziany w czarno – brązowy, skromny garnitur
i grafitową koszulę z czarno-srebrnym krawatem. Wydał jej się niezwykle
wytworny, poważny, a nawet trochę smutny. Spojrzeli sobie w oczy i
Jesień zrozumiała, że to jest on: szpakowaty, nieco surowy, ponury,
czarnooki i osobliwy. Ten jedyny, na którego czekała od zawsze. Serce
biło w niej jak szalone i od tej chwili pragnęła tylko jednego: być
blisko tego przystojnego mężczyzny!
Niestety,
tym razem to jej uczucie było nieodwzajemnione. Tym razem to ona
starała się o względy kogoś, kto spojrzał na nią jeden, jedyny raz.
Ptaki jej powiedziały, że przybył z odległej, bardzo szarej, zakurzonej,
dżdżystej i mglistej krainy i że nazywa się Pan Listopad. Rodzice
starali się ją powstrzymać, pajączki uciekły w różne zakamarki,
świerszcze schowały się za kominami, żmije wpełzły pod kamienie i stare
pnie, myszy odeszły do ciepłych norek, wiewiórki i sowy zaszyły się w
dziuplach a kwiaty usychały ze smutku, patrząc na tę przepiękną i
entuzjastyczną kiedyś dziewczynę, która chudła w oczach i zaczęła się
starzeć z rozpaczy.
Chodziła
za Panem Listopadem krok w krok, a on tylko wylewał na nią zimny
prysznic deszczu, czasem nawet sypał jej w oczy śniegiem, biczował ją
gradem, wysyłał do niej coraz zimniejsze wiatry, mroził chłodnym
oddechem, ranił obojętnością, a całe kolorowe piękno, które namalowała w
lasach, sadach, parkach, na łąkach – zamieniał w szary, smutny, pokryty
szadzią i mgłami wilgotny, zapleśniały świat.
Ze
zgryzoty i smutku Jesień robiła się coraz starsza i coraz brzydsza.
Wypadały jej włosy, ciało pokryło się bruzdami zmarszczek, schudła,
stała się sucha jak opadły liść, straciła blask, a jej piękna, wrzosowa
sukienka porwała się na ostrych, zaczepnych gałęziach i poszarzała na
silnym wietrze.
Wraz
z Jesienią płakali jej rodzice, ludzie, zwierzęta, ale nikt nie
potrafił jej wytłumaczyć, że Listopad to nie jest chłopak dla niej, że
być może jego świat nie współgra z jej światem, że jej miłość jest dla
niej zbyt wyniszczająca i toksyczna a na dodatek jednostronna.
Doszło
do tego, że któregoś szarego, mglistego, deszczowo-śnieżnego
grudniowego popołudnia, Jesień nie miała już na nic siły. Usiadła w
lesie na konarze starego spróchniałego drzewa i wdychając smród
zbutwiałych liści, patrząc w miejsce, gdzie po raz pierwszy ujrzała
swojego ukochanego Pana Listopada, wycieńczona, zmęczona, pogrążona w
depresji i głębokim smutku… zasnęła albo zapadła w letarg.
We
śnie przyszła do niej efemeryczna, niebiańska postać, która
przedstawiła się jako Opiekunka Ziemi. Z chłodną uprzejmością oznajmiła,
że to, co dajemy, według uniwersalnego Prawa obowiązującego we
Wszechświecie - zawsze do nas wraca. Wyjaśniła, że Jesień nagannie
potraktowała szczerze zakochanego w niej Pana Października i dlatego ją
fatalnie potraktował Pan Listopad.
Opiekunka
Ziemi powiedziała Jesieni również, że daje jej szansę i że od tej pory,
co roku będzie się ona odradzać na nowo jako piękna, zdolna i szczodra
artystka, dopóty dopóki nie zaprzyjaźni się z Panem Październikiem, a
Pan Listopad potraktuje ją lepiej, jak przystało na dżentelmena.
Od
tamtego snu Pani Jesieni minęło wiele, wiele lat, zginęło wiele mórz,
powstało mnóstwo nowych rzek, lądów i gór, rodziły się, rozwijały i
upadały cywilizacje, a ona wciąż cierpliwie do nas przychodzi jako
śliczna kolorowa panna po to, żeby odejść jako szara, melancholijnie -
nostalgiczna starsza pani, ponieważ ciągle miejsce w jej sercu zajmuje i
bardzo podoba jej się tajemniczy, zimny, niedostępny i nieustannie
obojętny na jej wdzięki, śmiertelnie poważny Pan Listopad, za którym ona
bezustannie tęskni.
Tęskni - więc jest.
JoAnna Idzikowska - Kęsik, 2018
🍁🍂
🍁🍁🍁🍁🍁🍁🍁🍁🍁🍁🍁🍁🍁🍁
Moi Drodzy, mamy piękną, złotą jesień w pełni, dlatego zaserwowałam Wam kolejny jesienny post.
Na zdjęciu zrobionym przez mojego ucznia Szymona, jestem wczorajsza, jesienna ja, w naszej klasie. Wczoraj obchodziliśmy w naszym powiecie Dzień Nauczyciela (w Polsce ten dzień przypada 14 października czyli de facto dopiero w poniedziałek) i był to bardzo piękny, przyjemny, jesienny dzień dla mnie, jako starego pedagoga, który naprawdę lubi swoją pracę.
Cytat w tytule postu jest autorstwa Victorii Erickson.
Obrazy z Internetu, niestety, nie znam ich Autorów.
Przesyłam Wam moc serdecznych pozdrowień i życzę udanego, słonecznie pięknego weekendu!
Wiele postów na tym blogu przez te wszystkie lata, odkąd go piszę, poświęciłam filmom, reżyserom i aktorom tudzież X Muzie. Jednak dopiero dzisiaj zdecydowałam się nadać tym postom stały tytuł, podobnie, jak w przypadku publikowanych tutaj wierszy: UWAGA POEZJA czyli... Ten cykl o konkretnych filmach, które zrobiły na mnie wrażenie będzie miał wspólny mianownik, rozpoznawalną część tytułu: UWAGA SPOILER czyli...
A zacznę od bardzo gorącego, aktualnego kinowego hitu. Filmu, który już bije w kinach na całym świecie rekordy oglądalności, a jak trafi do telewizji, zapewne zarobi kolejne miliony i o to w tym wszystkim chodzi. O to zapewne chodziło twórcom i firmie Mattel, która wyłożyła na to dziełko wielkie pieniądze. Ale twórcy przemycili swoje racje i swoją wizję przygód najsłynniejszej lalki świata.
BARBIE jest filmem z tego roku, do którego scenariusz, wraz ze swoim życiowym partnerem - Noah Baumbachem - napisała bardzo dobra i zdolna aktorka, reżyserka i scenarzystka Greta Gerwig, znana z takich filmów jak np. Lady Bird czy Małe Kobietki. Film był reklamowany i było o nim głośno, zanim trafił na ekrany kin. Mnie zwabiło nazwisko reżyserki, bo generalnie lubię reżyserki, jak również nazwiska aktorów odtwarzających główne role: Margot Robbie jako Barbie i Ryana Goslinga w roli Kena.
Margot Robbie to jedna z najzdolniejszych i najjaśniejszych gwiazd światowego kina młodszego pokolenia. Obok niej stawiam cudowne: Saoirse Ronan i Florence Pugh - to jest moja subiektywna, najlepsza wielka trójca (wymowne, bo kobieca) przepięknych aktorek, które jeszcze chyba nie zagrały ról swojego życia, a już zagrały dużo i świetnie. Margot ujęła mnie w kilku występach, szczególnie zapadły mi w pamięć królowa Elżbieta z filmu pt. Maria, królowa Szkotów (w roli tytułowej wystąpiła Saoirse i to był rewelacyjny, iskrzący aktorski duet) oraz mama Krzysia z filmu pt. Żegnaj, Christopher Robin. Margot nie tylko jest bardzo piękną, zgrabną kobietą, ma również wewnętrzny blask, wielkie oczy i talent komediowy, ma także temperament i jakiś taki uroczy zadzior w spojrzeniu, pazur w grze, które jednocześnie są niewinne i chochlikowe. I Margot jest uroczą Barbie z olśniewającym hollywoodzkim uśmiechem, i bardzo jej ładnie we wszelkich odcieniach różu...
Ryan Gosling to od wielu lat jeden z moich bardzo ulubionych aktorów. Zaczynając od Fanatyka czy kultowego już Pamiętnika - filmu dużo lepszego od powieści na kanwie której powstał, a skończywszy na takich filmach jak Driver, Tylko Bóg wybacza, La La Land czy Blade Runner 2049.
Wielu krytyków, (bo jedni kopiują drugich) zarzuca aktorowi, że cały jego warsztat aktorski to jedna mina. I dobrze. Bo ta mina bardzo pasuje do Kena, który ostatecznie jest lalką. A tak serio - Gosling to naprawdę dobry, ambitny aktor, nieco ostrożny i powściągliwy w środkach wyrazu, ale świetny w wielu rolach. Gra, śpiewa, tańczy - a przecież nie każdy to potrafi.
Jako Ken jest nie do podrobienia. Pomijając platynowe włosy, którego sprawiają, że wygląda śmiesznie, uroczo kiczowate ciuszki, on jest tym Kenem, tym bonusem do żeńskiej formy lalki. On ma też wiele uczuć, bywa przerysowany, ale wychodzi z tej roli obronną ręką. Tańczy i śpiewa rewelacyjnie! I robi cały zestaw różnych dziwnych min, gestykuluje, śmieje się, a nawet denerwuje!
Jeśli chodzi o film, o czas jego premiery (w ten sam dzień, co inny świetny obraz, o którym napiszę w kolejnym poście), to można mu wiele zarzucić i na pewno zrobią to krytycy wszelkiej maści - ja nim nie jestem, więc skupię się na plusach (zarówno tych "dodatnich", jak i "ujemnych"). I jestem przekonana, że sprzedaż lalek Barbie wzrośnie piorunująco!
Ten film to przede wszystkim świetna rozrywka na deszczowe letnie dni, jednak - moim zdaniem - nie jest to film dla dzieci. Owszem, dzieci znajdą coś dla siebie (lalki, taniec, piosenki, kolory, szybka akcja), ale to dorośli lepiej zrozumieją wszelkie aluzje, odniesienia, metafory zawarte w tym filmie (podobnie było np. z kultowym już Shrekiem, którego uwielbiam do dziś).
Jedna z teorii głosi, że kiedyś, bardzo dawno temu na Ziemi panował matriarchat, dominowała energia kobieca, kobiety były czczone i uwielbiane, bo to one dawały życie. Nie było boga ojca tylko bogini matka, nie wysyłano próśb do bogów tylko do bogiń, które otaczały opieką wszystko, co żyło. To jest zresztą logiczne i echa takich poglądów wciąż dostrzegamy w różnych legendach i mitach. Prawdą jest również to, że im starsza była kobieta, tym uchodziła za mądrzejszą i łagodniejszą. Wiek był często wyznacznikiem mądrości i doświadczenia; w późniejszych czasach nazywano takie kobiety wiedźmami - bo one miały wiedzę po prostu i dużo wiedziały.
W latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy nastąpił wzrost gospodarczy i firma Mattel wypuściła na rynek zaprojektowaną przez Ruth Handler lalkę, dominowały zgoła inne poglądy: kobietom, nawet tym housewifes, narzucono pewien stereotypowy system zachowań, styl ubierania się i postępowania. Kobieta miała być zadbana i piękna, posłuszna mężowi, który najczęściej utrzymywał ją, dom i dzieci, miała pięknie pachnieć i wyglądać sprzątając, gotując, zmywając, piorąc - zajmując się domem. Taki paradoks: kopiesz lub plewisz w ogródku z nienaganną, natapirowaną fryzurką, w pełnym make-upie i w kiecce od dobrego krawca.
Lalka, która się wtedy pojawiła, też była inna niż jej poprzedniczki - bobaski: miała ciało i ubiór dorosłej, zadbanej kobiety ze zbyt wąską talią i dostała imię po córce jej twórczyni - Barbarze. Dwa lata później, w 1961 roku, do Barbie dołączył Ken - on dostał imię syna Ruth Handler, Kennetha. Tak więc pierwsza była ona - kobieta, a on był wyjęty z jej żebra i był tylko dodatkiem.
W każdym razie lalka Barbie i cała jej otoczka (inne lalki, rodzina lalek, domki, gadżety, ubrania) stały się najpopularniejszymi zabawkami na świecie. Z biegiem lat ewaluowały, dostawały twarze znanych postaci, artystek, aktorek, itp., itd.. Firma stawiała na tolerancję, pojawiały się, m.in. czarnoskóre lalki, potem również grubsze i wszystkie one na stałe weszły do szeroko pojętej popkultury. Barbie jest główną postacią wielu filmów, piosenek, bajek i chyba nie ma na świecie człowieka, który nie kojarzy tej lalki. Barbie jest więc swego rodzaju fenomenem.
Co mamy w najnowszej, filmowej wersji opowieści o znanej i lubianej lalce? Mamy typową, piękną Barbie, która przeżywa emocjonalne i egzystencjalne rozterki (tutaj skojarzenia choćby z bajką Pinokio czy filmem A.I. Sztuczna inteligencja), ma troszkę dość cukierkowego raju (trochę a la Czarnoksiężnik z Oz) - pięknego, różowego i nieco sztucznego świata, w którym mieszka, w którym codziennie wykonuje te same czynności (trochę jak z Truman Show), bawi się, śpiewa, tańczy i uśmiecha, a także przyjaźni się z wieloma innymi Barbie oraz odrzuca zaloty Kena, któremu asystuje i wtóruje rzesza innych Kenów, stanowiących coś w rodzaju podgatunku w tym cudownym, zdominowanym przez lalki rodzaju żeńskiego, świecie. Ileż można? Jak długo da się tak funkcjonować? Barbie czuje, że chce czegoś więcej, potem poczuje to również Ken...
Film ma cudowną, bajeczną oprawę, na pewno zasługuje na Oscary za scenografię, kostiumy, piosenki, choreografię. Jednak w moim odczuciu wcale nie jest opowieścią o spłyconym, wulgarnym feminizmie czy też zaborczym kapitalizmie, jest filmem o dojrzewaniu, dorastaniu, chęci doświadczania, ruszenia, wyjścia ze strefy komfortu, bo bez tego wyjścia nie ma postępu. Wszyscy zmieniamy się, rewidujemy swoje poglądy, z biegiem lat zmienia się nasz wygląd... A Barbie ma, de facto 64 lata i nie może już być tylko uroczą lalką. Chce się starzeć, nosić łapcie zamiast szpilek (podobnych do pantofelków Kopciuszka), chce płakać i czuć!
Z moich wielu spostrzeżeń i aluzji, jakie wyłapałam w tym filmie (pierwsza scena prawie jak z Diuny, jest tam też trochę z West Side Story i wielu, wielu innych - sami zobaczycie) najbardziej zafascynowała mnie epizodyczna postać starszej pani, jakby wyjętej z Matrixa... A na dodatek grana przez Rheę Perlman Ruth wcale nie wygląda jak Ruth (twórczyni Barbie)...
Ona wygląda jak pewna kanadyjska poetka, pisarka i aktywistka słynąca z feministycznych poglądów i powieści... Serio! To dla mnie jest najfajniejsze w tym filmie! Taka gra z inteligencją odbiorcy zrobiona by the way... Bo czyż filmowa Ruth nie przypomina Autorki Kobiety do zjedzenia i Opowieści podręcznej? Nie wierzę, żeby na świecie nie znaleziono aktorki bardziej podobnej do twórczyni lalki Barbie! A jednak mnie uderza podobieństwo Rhei Perlman do Margaret Atwood (zdjęcie poniżej), pisarki, która najpierw własnym sumptem wydała tomik poetycki, a potem zdobyła mnóstwo nagród literackich. :)
I co mogę jeszcze powiedzieć? Jest jeszcze jedna starsza pani w tym filmie (nie wiem, kto ją zagrał, nie mogę znaleźć: jedni twierdzą, że to córka Ruth, inni, że ucharakteryzowana reżyserka, jeszcze inni, że jej przyjaciółka, stawiam na Barbarę, ale pewności nie mam na tę chwilę)... W scenie podobnej do wielu scen z Forresta Gumpa, Barbie siada na ławce, na której siedzi starsza kobieta i po krótkiej, ale bardzo inspirującej i motywującej rozmowie, mówi jej, że jest piękna. A chociaż słowa wypowiadane przez starszą panią są dużo bardziej wymowne, to tutaj ich nie przytoczę, ponieważ chcę wzbudzić waszą ciekawość...
Fala krytyki na pewno wyleje się na ten film, fala znawców wypowie się o kiepskich dialogach, smutnym feminizmie, udawanym patriarchacie, wyolbrzymionym matriarchacie, konsumpcjonizmie, głupocie, płytkości intelektualnej i kiczowatości całości. I dobrze, niech mówią, i piszą, co chcą, każdemu wolno.
Owszem, jest tu dużo poprawności etnicznej, politycznej, dużo zabawy, ale też niezbyt trafnych, mało śmiesznych żarcików. Jednak jest również siła, jakaś magia kina. Poza scenografią kosmicznie wręcz cudną, poza feerią barw kostiumów i wręcz idealnie zrobionych - skopiowanych oryginalnych zabawkowych domków, poza muzyką, tańcem, dobrymi piosenkami, jest pewna tęsknota za tym, że i kobiety, i mężczyźni pragną jednego: chcą żyć, czuć, przeżywać, doświadczać, uczyć się, starzeć. Jest ukryte przesłanko, że kult młodości jest przereklamowany i nierealny do wykonania, a na dłuższą metę banalny, że w starzejącym się społeczeństwie jego czas minął, że śmierć powoli przestaje być tematem tabu ponieważ jest częścią życia... Słychać powiew nowego trendu, dążącego do tego, że najlepiej jest żyć razem, w zgodzie i symbiozie ze wszystkim, bo jesteśmy energią. Szufladki, dominacja jednej energii nad drugą nie prowadzą do niczego dobrego. Jesteśmy ludźmi i to jest piękne. Szanujmy się po prostu.
Ostatnia scena filmu - sztos! O niej cicho, musicie to zobaczyć.
Moja ocena filmu 8/10. A co? Life in plastic it's fantastic? Tak... Do czasu, gdy każda Barbie i każdy Ken uświadomią sobie, że nic nie jest tylko różowiutkie (podobno różowy to najbardziej "pozytywny" kolor), że wszystkie kolory są tak samo potrzebne, ważne, i tak samo piękne, że sztuczny uśmiech, jak sztuczny miód, zawsze znika, gdy nie wiemy kim jesteśmy tak naprawdę, w co mamy wierzyć i jak postępować. W tym pograniczu kiczu warto zauważyć, że kolor zimny i ciepły, gdy się je wymiesza, dają kolor nadziei... Czyżby na lepsze jutro?
Polecam ten film. Na pewno go jeszcze raz na spokojnie obejrzę w TV (ale nie w TVP!). Dodam, że narratorką w filmie jest ikona, legenda kina i kobieta, która do dziś zachowała figurę Barbie - Helen Mirren.
Do filmu, oglądania go w szary, letni dzień i związanych z nim, późniejszych refleksji, bo obejrzałam go w niedzielę czyli dwa dni po premierze, pasuje piosenka wykonywana przez Kwiat Jabłoni: potem powróci mój szary świat..., bo jest on tęczową perłą w szarej codzienności, naprawdę wartą obejrzenia i refleksji. Warto też pamiętać, że kino z założenia, powinno służyć głównie rozrywce i była to dla mnie rozrywka na bardzo wysokim, estetycznym poziomie.
A jeśli chodzi o piosenki, to do tej, starej już, też były w tym filmie malutkie aluzyjki:
PS
Niestety
nie miałam lalki Barbie. Wtedy - czyli w czasie mojego dzieciństwa - dostępna była chyba tylko w Pewexie, ale i z tego sklepu jej nie kojarzę.
Miałam zagraniczne lalki od cioci z Kanady, ale nie była to Barbie. Nie
żałuję, że jej nie miałam, ale być może wcześniej zaczęłabym bardziej o
siebie dbać, mając takie lalkowe cudo? Pewnie byłaby śliczną, kolorową odskocznią od szarej, brzydkiej komunistycznej rzeczywistości? Moja córka miała Barbie i to chyba
właśnie dlatego, że ja jej nie miałam, ona miała ich kilka. Czy ta lalka
- jak sugeruje wielu psychologów - wpłynęła na jej psychikę? Nie sądzę.
Sądzę natomiast, że człowiek lubi otaczać się pięknem, że każda z nas chce być piękna, a wy resztę sami
sobie dopowiedzcie.
A taką Barbie zrobiła ze mnie internetowa aplikacja, zresztą nie mogłam się powstrzymać, żeby z niej nie skorzystać... i chyba kupię sobie różową koszulę, bo sweterek już mam. ;)
Bywajcie i do miłego - następnego postu, który również będzie o filmie. JoAnna
Dawno, bardzo dawno temu, za siedmioma górami, za siedmioma rzekami i siedmioma morzami, 22 dnia miesiąca, przyszła na świat prześliczna, mała dziewczynka. Jej mamą była Matka Natura, a tatą Pan Wrzesień, który wybrał dla niej imię, które rymowało się z jego imieniem. Nazwał swoją córeczkę Jesienią. Wrzesień i Jesień bardzo się kochali, bo tatusiowie zawsze kochają swoje śliczne córeczki.
Dziewczyna była niezwykle urodziwa i wszyscy zachwycali się jej pięknem. Miała lśniące, kasztanowe, bardzo gęste włosy, wielkie zielone oczy, wrzosową sukienkę podkreślającą smukłą talię i malinowe rumieńce na policzkach, a jej promienny uśmiech rozświetlał ciemności i mroki. Miała też wrażliwą, artystyczną duszę, wielkie twórcze - plastyczne zdolności, była bardzo kreatywna. Kochali ją ludzie, uwielbiały zwierzęta, z którymi żyła za pan brat. Biegała po łąkach i lasach z paletą farb o niezwykłych kolorach i magicznym pędzlem podarowanym przez Matkę Naturę, malowała świat. Była także niezwykle szczodra i rozdawała wspaniałe dary wdzięcznym ludziom i zwierzętom.
Kiedy Jesień z beztroskiej dziewczynki, osobliwej dziewczyny, zamieniła się w młodą, nieco zamyśloną kobietę, od pierwszego wejrzenia zakochał się w niej Pan Październik.
Był to młody, nobliwy Pan, bardzo elegancko i kolorowo ubrany. Nosił żółtą koszulę, pomarańczową modną marynarkę, spodnie w bordowo-brązową kratkę, czerwone półbuty na wysoki połysk. Miał gęste miedziane włosy i brązowe, wesołe oczy. Był też uroczo piegowaty. Zdesperowany, szaleńczo zakochany, oświadczał się Jesieni kilkanaście razy, darując jej złote pierścionki z cudownymi bursztynami wziętymi od Króla Mórz, malował ogromne tęcze na niebie, wysyłał jej jasne i ciepłe promyki słońca, ale za każdym razem dostawał kosza. Płakał wtedy deszczem i smucił się chłodnym wiatrem, który strząsał z drzew coraz więcej kolorowanych przez Jesień liści.
Rodzice Jesieni byli zaniepokojeni, namawiali ją, żeby bardziej doceniła Pana Października, żeby chociaż próbowała go bliżej poznać i się zaprzyjaźnić. Ona jednak była bardzo uparta i nie chciała z nim nawet porozmawiać. Nie podobał jej się ten zakochany jak sztubak młodzieniaszek, bo tęskniła za kimś starszym, mądrzejszym, bardziej dyskretnym, tajemniczym i dystyngowanym.
Pan Październik chudł, mizerniał aż w końcu bardzo zasmucony, odszedł w siną, bezkresną dal, a ona nawet tego nie zauważyła; zbyt piękna i dumna, nie chciała zawracać sobie głowy kimś, kto jej się nie podobał i był jej zupełnie obojętny.
Spacerowała któregoś chłodnego dnia po lesie i rozmawiała szeptem ze zwierzętami, które były dziwnie osowiałe i senne, starała się je trochę rozbawić, aż zobaczyła go na skraju drogi i zaniemówiła z zachwytu. Stał sobie i patrzył na nią z daleka wysoki, smukły brunet z nitkami siwizny w nieco przerzedzonych już włosach, odziany w czarno – brązowy, skromny garnitur i grafitową koszulę z czarno-srebrnym krawatem. Wydał jej się niezwykle wytworny, poważny, a nawet trochę smutny. Spojrzeli sobie w oczy i Jesień zrozumiała, że to jest on: szpakowaty, nieco surowy, ponury, czarnooki i osobliwy. Ten jedyny, na którego czekała od zawsze. Serce biło w niej jak szalone i od tej chwili pragnęła tylko jednego: być blisko tego przystojnego mężczyzny!
Niestety, tym razem to jej uczucie było nieodwzajemnione. Tym razem to ona starała się o względy kogoś, kto spojrzał na nią jeden, jedyny raz. Ptaki jej powiedziały, że przybył z odległej, bardzo szarej, zakurzonej, dżdżystej i mglistej krainy i że nazywa się Pan Listopad. Rodzice starali się ją powstrzymać, pajączki uciekły w różne zakamarki, świerszcze schowały się za kominami, żmije wpełzły pod kamienie i stare pnie, myszy odeszły do ciepłych norek, wiewiórki i sowy zaszyły się w dziuplach a kwiaty usychały ze smutku, patrząc na tę przepiękną i entuzjastyczną kiedyś dziewczynę, która chudła w oczach i zaczęła się starzeć z rozpaczy.
Chodziła za Panem Listopadem krok w krok, a on tylko wylewał na nią zimny prysznic deszczu, czasem nawet sypał jej w oczy śniegiem, biczował ją gradem, wysyłał do niej coraz zimniejsze wiatry, mroził chłodnym oddechem, ranił obojętnością, a całe kolorowe piękno, które namalowała w lasach, sadach, parkach, na łąkach – zamieniał w szary, smutny, pokryty szadzią i mgłami wilgotny, zapleśniały świat.
Ze zgryzoty i smutku Jesień robiła się coraz starsza i coraz brzydsza. Wypadały jej włosy, ciało pokryło się bruzdami zmarszczek, schudła, stała się sucha jak opadły liść, straciła blask, a jej piękna, wrzosowa sukienka porwała się na ostrych, zaczepnych gałęziach i poszarzała na silnym wietrze.
Wraz z Jesienią płakali jej rodzice, ludzie, zwierzęta, ale nikt nie potrafił jej wytłumaczyć, że Listopad to nie jest chłopak dla niej, że być może jego świat nie współgra z jej światem, że jej miłość jest dla niej zbyt wyniszczająca i toksyczna a na dodatek jednostronna.
Doszło do tego, że któregoś szarego, mglistego, deszczowo-śnieżnego grudniowego popołudnia, Jesień nie miała już na nic siły. Usiadła w lesie na konarze starego spróchniałego drzewa i wdychając smród zbutwiałych liści, patrząc w miejsce, gdzie po raz pierwszy ujrzała swojego ukochanego Pana Listopada, wycieńczona, zmęczona, pogrążona w depresji i głębokim smutku… zasnęła albo zapadła w letarg.
We śnie przyszła do niej efemeryczna, niebiańska postać, która przedstawiła się jako Opiekunka Ziemi. Z chłodną uprzejmością oznajmiła, że to, co dajemy, według uniwersalnego Prawa obowiązującego we Wszechświecie - zawsze do nas wraca. Wyjaśniła, że Jesień nagannie potraktowała szczerze zakochanego w niej Pana Października i dlatego ją fatalnie potraktował Pan Listopad.
Opiekunka Ziemi powiedziała Jesieni również, że daje jej szansę i że od tej pory, co roku będzie się ona odradzać na nowo jako piękna, zdolna i szczodra artystka, dopóty dopóki nie zaprzyjaźni się z Panem Październikiem, a Pan Listopad potraktuje ją lepiej, jak przystało na dżentelmena.
Od tamtego snu Pani Jesieni minęło wiele, wiele lat, zginęło wiele mórz, powstało mnóstwo nowych rzek, lądów i gór, rodziły się, rozwijały i upadały cywilizacje, a ona wciąż cierpliwie do nas przychodzi jako śliczna kolorowa panna po to, żeby odejść jako szara, melancholijnie - nostalgiczna starsza pani, ponieważ ciągle miejsce w jej sercu zajmuje i bardzo podoba jej się tajemniczy, zimny, niedostępny i nieustannie obojętny na jej wdzięki, śmiertelnie poważny Pan Listopad, za którym ona bezustannie tęskni.
Tęskni - więc jest.
🍁🍁🍁🍁🍁🍁🍁🍁🍁
Bajka
powstała w 2017 roku na zajęciach kształtujących kreatywność w Szkole
Specjalnej Przysposabiającej do Pracy, jako słowotok opowiadany chłopakom, zapisany już w domu.
Dawno,
dawno temu, za siedmioma górami, za siedmioma rzekami i siedmioma
morzami, 22 dnia miesiąca, przyszła na świat prześliczna, mała
dziewczynka. Jej mamą była Matka Natura, a tatą Pan Wrzesień, który
wybrał dla niej imię, które rymowało się z jego imieniem. Nazwał swoją
córeczkę Jesienią. Wrzesień i Jesień bardzo się kochali, bo tatusiowie
zawsze kochają swoje śliczne córeczki. Dziewczyna była niezwykle
urodziwa i wszyscy zachwycali się jej pięknem. Miała lśniące,
kasztanowe, bardzo gęste włosy, wielkie zielone oczy, wrzosową sukienkę
podkreślającą smukłą talię i malinowe rumieńce na policzkach, a jej
promienny uśmiech rozświetlał ciemności i mroki. Miała też wrażliwą,
artystyczną duszę i wielkie plastyczne zdolności, była bardzo kreatywna.
Kochali ją ludzie, uwielbiały zwierzęta, z którymi żyła za pan brat.
Biegała po łąkach i lasach z paletą farb o niezwykłych kolorach i
magicznym pędzlem podarowanym przez Matkę Naturę, malowała świat. Była
też niezwykle szczodra i rozdawała wspaniałe dary wdzięcznym ludziom i
zwierzętom.
Kiedy Jesień z beztroskiej dziewczynki, osobliwej
dziewczyny, zamieniła się w młodą, nieco zamyśloną kobietę, od
pierwszego wejrzenia zakochał się w niej Pan Październik.
Był to
młody, nobliwy Pan, bardzo elegancko i kolorowo ubrany. Nosił żółtą
koszulę, pomarańczową modną marynarkę, spodnie w bordowo-brązową kratkę,
czerwone półbuty na wysoki połysk. Miał gęste miedziane włosy i
brązowe, wesołe oczy. Zdesperowany, szaleńczo zakochany, oświadczał się
Jesieni kilkanaście razy, darując jej złote pierścionki z cudownymi
bursztynami, ale za każdym razem dostawał kosza. Płakał wtedy deszczem i
smucił się chłodnym wiatrem, który strząsał z drzew coraz więcej
kolorowanych przez Jesień liści.
Rodzice Jesieni byli
zaniepokojeni, namawiali ją, żeby bardziej doceniła Pana Października,
żeby chociaż próbowała go bliżej poznać i się zaprzyjaźnić. Ona jednak
była bardzo uparta i nie chciała z nim nawet porozmawiać. Nie podobał
jej się ten młodzieniaszek, bo tęskniła za kimś starszym, mądrzejszym,
bardziej tajemniczym i dystyngowanym…
Pan Październik chudł,
mizerniał i w końcu, bardzo zasmucony, odszedł w siną, bezkresną dal, a
ona nawet tego nie zauważyła; zbyt piękna i dumna, nie chciała zawracać
sobie głowy kimś, kto jej się nie podobał i był jej zupełnie obojętny.
Spacerowała
któregoś chłodnego dnia po lesie i rozmawiała ze zwierzętami, które
były dziwnie osowiałe i senne, aż zobaczyła go na skraju drogi i
zaniemówiła z zachwytu. Stał sobie i patrzył na nią z daleka wysoki,
smukły, odziany w czarno – brązowy, skromny garnitur i grafitową koszulę
z czarno-srebrnym krawatem. Wydał jej się niezwykle wytworny, poważny, a
nawet trochę smutny. Spojrzeli sobie w oczy i Jesień zrozumiała, że to
jest on. Ten jedyny, na którego czekała od zawsze. Serce biło w niej jak
szalone i od tej chwili pragnęła tylko jednego: być blisko tego
przystojnego mężczyzny!
Niestety, tym razem to jej uczucie było
nieodwzajemnione. Tym razem to ona starała się o względy kogoś, kto
spojrzał na nią jeden, jedyny raz. Ptaki jej powiedziały, że przybył z
odległej, bardzo szarej, zakurzonej, dżdżystej i mglistej krainy i że
nazywa się Pan Listopad. Rodzice starali się ją powstrzymać, pajączki
uciekły w różne zakamarki, świerszcze schowały się za kominami, myszy
odeszły do ciepłych norek, wiewiórki i sowy zaszyły się w dziuplach a
kwiaty usychały ze smutku, patrząc na tę piękną kiedyś dziewczynę, która
chudła w oczach i zaczęła się starzeć z rozpaczy.
Chodziła za
Panem Listopadem krok w krok, a on tylko wylewał na nią zimny prysznic
deszczu, czasem nawet sypał jej w oczy śniegiem, bił ją gradem, wysyłał
do niej coraz zimniejsze wiatry, mroził chłodnym oddechem, ranił
obojętnością, a całe piękno, które namalowała w lasach, sadach, parkach,
na łąkach – zamieniał w szary, smutny, pokryty szadzią i mgłami świat.
Ze
zgryzoty i smutku Jesień robiła się coraz starsza i coraz brzydsza.
Wypadały jej włosy, ciało pokryło się bruzdami zmarszczek, schudła,
straciła blask, a jej piękna, wrzosowa sukienka porwała się na ostrych,
zaczepnych gałęziach i poszarzała na silnym wietrze. Wraz z Jesienią
płakali jej rodzice, ludzie, zwierzęta, ale nikt nie potrafił jej
wytłumaczyć, że Listopad to nie jest chłopak dla niej, że być może jego
świat nie współgra z jej światem, że jej miłość jest dla niej zbyt
wyniszczająca i toksyczna.
Doszło do tego, że któregoś szarego,
mglistego, deszczowo-śnieżnego grudniowego popołudnia, Jesień nie miała
już na nic siły. Usiadła w lesie na konarze starego drzewa i patrząc w
miejsce, gdzie po raz pierwszy ujrzała swojego ukochanego Pana
Listopada, wycieńczona, zmęczona, pogrążona w depresji i głębokim
smutku… zasnęła, zapadła w letarg. We śnie przyszła do niej postać,
która przedstawiła się, jako Opiekunka Ziemi. Z chłodną uprzejmością
powiedziała, że to, co dajemy, zawsze do nas wraca. Wyjaśniła, że
Jesień źle potraktowała zakochanego w niej Pana Października i dlatego
ją fatalnie potraktował Pan Listopad. Opiekunka Ziemi powiedziała
Jesieni również, że daje jej szansę i że od tej pory, co roku Jesień
będzie się odradzać na nowo jako piękna, zdolna malarka, dopóty dopóki
nie zaprzyjaźni się z Panem Październikiem, a Pan Listopad potraktuje ją
lepiej.
Od tamtego snu Pani Jesieni minęło wiele, wiele lat,
zginęło wiele mórz, powstało mnóstwo nowych rzek, lądów i gór, a ona
wciąż do nas przychodzi jako śliczna kolorowa panna po to, żeby odejść
jako szara, melancholijnie - nostalgiczna starsza pani, ponieważ ciągle
miejsce w jej sercu zajmuje i bardzo podoba jej się tajemniczy, zimny,
niedostępny i wciąż obojętny na jej wdzięki, śmiertelnie poważny Pan
Listopad… *********
jik
*********
Jestem na etapie jesiennego zdmuchnięcia i nie mam siły i czasu na nic. Nic mnie nie cieszy, nie umiem wykrzesać z siebie radości, mimo dobrych rzeczy, jakie mnie spotykają w domu i w pracy.
Źle się czuję, szwankuje i strajkuje moje serce, nie piszę, nie fotografuję, mało czytam, prawie - oprócz "Kleru" i "7 uczuć" - nic nie oglądam, bo dopiero teraz wyszłam z papierologii, której nie cierpię i która mnie demotywuje, nudzi i nuży. Dopiero teraz mam w miarę wolny weekend - pierwszy od września.
A życie toczy się dalej i jesień coraz częściej składa na moim czole zimne pocałunki...
Uwielbiała taki stan: samotność kontrolowaną, z dużą dozą muzyki i kawy.
Introwertyczna natura potrzebuje takich chwil magicznych, wypełnionych myślami,
wierszami, słowem w każdej postaci. Koty zawsze wiedziały, kiedy inteligentnie
milczeć: leżały w fotelu przytulone i obojętne na jej obecność. Kochała je za
to! Za tę instynktowną, niezwykłą, kocią empatię! Pomyślała, że niektóre
ludzkie pomysły są beznadziejne. Ktoś, kto wymyślił, że koty są fałszywe, albo
w ogóle nie potrafił myśleć, albo nie wiedział, iż fałszywi bywają li tylko
ludzie.
Pozapalała zapachowe świeczki: za rodziców, za przyjaciół i znajomych, za byłego towarzysza życia i córkę, którzy odpoczywali gdzieś na obrzeżach Europy i codziennie przysyłali jej
wieczorem nową porcję zdjęć. Puściła oczko do bandy porcelanowych aniołów, których figurki zbierała od lat i przywoziła z różnych miejsc na świecie.
Włączyła płytę ulubionego, holenderskiego zespołu
Within Temptation i powiodła swe myśli na pokuszenie…
Stała na zimnym wzgórzu, wiał niesamowicie silny, przenikliwy, przeszywający do
kości wiatr, padał zimny, mokry śnieg. W powietrzu smaganym wiatrem słychać
było wycie wieczności… Stała i zdała sobie sprawę, że jest na jakiejś lodowej
pustyni, w jakiejś Nibylandii, w Krainie Mrozu, zimy, śmierci. Było jej
niesamowicie zimno, nie miała bladego pojęcia, skąd się tu wzięła, ale jej wola
walki i siła przetrwania, kazały jej iść przed siebie, pomimo wszystko i wbrew
wszystkiemu.
Szła więc pod wiatr, pod śnieg, pod nicość. Długa, czarna gotycka suknia, z
ciężkiego aksamitu, plątała jej się między nogami. Czuła, że długo nie wytrzyma
w botkach na wysokich obcasach, długich do połowy łydki. Miała wrażenie, że nos
zaraz jej odpadnie od twarzy z zimna i mrozu. Dodatkowo, przy każdym podmuchu
wiatru, burza jej mokrych od śniegu włosów, przyklejała jej się do twarzy.
Potęgowało to jedynie uczucie zimna i zasłaniało i tak ledwie widoczną drogę w
nic. Szła więc i szła, a kresu drogi nie było widać…
Zaczęły ją boleć nogi, czuła, że krwawią jej stopy w niewygodnych, staromodnych
botkach. Wrażliwość jej ciała, doprowadzała ją momentami do czarnej rozpaczy,
ta dychotomia wyglądu zdrowej rusałki i ciała nadwrażliwej mimozy, któremu
wystarczyło ukąszenie pszczoły, aby zapadło w śmierć kliniczną, ukąszenie
muszki i komara, aby wylądować pod kilkunastoma kroplówkami w ramach reakcji
alergicznej. Ludzie mówili, że komary ją kochają za słodką krew. Chwilami nie
lubiła siebie za to, za ten brak możliwości spożywania truskawek, na które była
uczulona i których zapach przyprawiał ją o zawroty głowy, za uchodzenie za
dziwoląga, który nie je mięsa.
Wiatr szalał w jej długich, gęstych włosach, zaczęła tracić siły, poczuła, że
dalej nie pójdzie. Zrezygnowana upadła, wbiła się w śnieg, zaczęła płakać,
czując, że jej łzy zamarzają na buzi, jak sopelki zrezygnowanego smutku…
Obudziła się w szklanym pomieszczeniu, komnacie jasnej i czystej, jak łza,
przystrojonej białymi różami. Leżała w białej, puchowej pościeli, otulona
płatkami róż, a jej stopy były pobandażowane i trochę piekły. Te róże, ich
upajający zapach, który tak bardzo lubiła, nie pasowały do tej zimnej, bardzo
nowocześnie urządzonej izby, kłóciły się z jej wystrojem, ale cieszyła się, że
tu są, dość już miała zimy i śniegu i braku jakichkolwiek żywych roślin.
Przeciągnęła się, jak kot, usiadła, wstała i… runęła z hukiem na podłogę,
szklaną, ale ciepłą. Poczuła ból wszystkich mięśni, stóp, łydek, ud.
Przypomniała sobie, ile kilometrów przeszła i przestała się temu dziwić, ale
problem polegał na tym, że nie mogła wstać. Uświadomiła też sobie, że nie ma
pojęcia gdzie jest. Może to jakiś psychiatryk? Może mi odbiło, zwariowałam i
mnie tu zamknęli – myśli płynęły jak ławice ryb i nawet nie usłyszała, jak
drzwi otworzyły się, a do pokoju wszedł (a może wleciał ) on…
Podniosła oczy znad podłogi i zobaczyła wysokiego, niezwykle przystojnego
blondyna o pełnych, namiętnych ustach, ogromnych, krystalicznie niebieskich
oczach i jasnych, gęstych, sięgających ramion włosach. Pomyślała, jak Siostra
Kopciuszka ze Shreka, że „twarz, to mu chyba sam Michał Anioł dłutem haratał” i
uśmiechnęła się tajemniczo, żeby nie było, iż od razu złapała się na jego
seksowne wdzięki. Przypominał jej bardzo, jej ulubionego szwajcarskiego aktora,
mało znanego, ale świetnego, Vincenta Pereza. I jeszcze ten szelmowski
uśmieszek! To działało na nią, jak haczyk na rybkę.
Uśmiechnęła się raz jeszcze, wybieloną u specjalisty bielą swych ładnych ząbków
i gestem pokazała, że nie może wstać.
- Ach, rzeczywiście – powiedział i wziął ja na ręce. – Ma pani bardzo poranione
stopy. Kobiety wiele robią dla urody, ale za małych botków nie polecam.
Jego głos, ten głos! Męski, nie za wysoki i nie za niski, leciuteńko
zachrypnięty, muzyka! Ten głos ją hipnotyzował bardziej, niż te jego niebieskie
oczy, wprawiał jej serce w drżenie.
Położył ją na łóżku. Ich oczy spotkały się, kontrastowały ze sobą, walczyły,
biły się o dominację. Jego niebieskie, anielskie, jej ciemnobrązowe, mroczne.
Usta powoli zbliżały się do siebie, aż w końcu zastygły w niepocałunku,
milimetr od siebie. Poczuła na policzku jego oddech. Nie był gorący. Był, ale
jakby nie istniał. Trwali tak dłuższą chwilę, zatopieni w swych oczach, ale nie
połączeni oddechami. Pomyślała, że mogłaby z nim zgrzeszyć i wtedy, jakby
czytał w jej myślach, dotknął ustami jej ust i tak zastygli na dłuższą chwilę.
Czuła, że odpływa, że roztapia się w tym pocałunku, ale od razu zapaliła jej
się w głowie czerwona lampka i słowa mamy, że, jak się chce zdobywać facetów,
to nie wolno być zbyt łatwą. Odepchnęła go zatem lekko i znowu ich oczy
spotkały się.
- Jest pani głodna? – zapytał.
- Nie, bardzo dziękuję za jedzenie, ale gorącej kawy z chęcią bym się napiła.
Zaklaskał i do pokoju weszła dziwnie odziana w jakieś wiktoriańskie szaty,
starsza kobieta. Stanęła obok i skinęła głową w jego stronę.
- Mario, nasz gość prosi o kawę.
Kobieta wyszła bez słowa, po czym wróciła z tacą pełną pyszności: kawą,
truskawkami w bitej śmietanie, francuskimi rogalikami, gorącym mlekiem.
Zostawiła tacę na stoliku i wyszła.
- Popełniłem wielkie faux-pas, nie przedstawiłem się pani – powiedział i
przeszył ją spojrzeniem tak, że aż po jej ciele przebiegły dreszcze. – Nazywam
się…
- Nie kończ! To takie ekscytujące, gdy jesteś anonimowy! – powiedziała szybko,
bo przestraszyła się tego, co usłyszy. – Czy mogę dostać tę kawkę?
- Możesz, Katarzyno, już ci podaję.
I nawet się nie spostrzegła, a już jej podał filiżankę kawy z mlekiem, tak, jak
lubiła.
- Skąd znasz moje imię?
- Ja wiem wszystko, a ty wiesz, że ja wiem, prawda?
- Tak. I przeraża mnie to. Co ze mną zrobisz?
- Nakarmię cię truskawkami i mięsem.
Już chciała się odezwać, zaprotestować, wytłumaczyć, ale zrozumiała, że to nie
ma sensu, że jej protesty na nic się zdadzą.
- Tylko?
- I pokażę ci okolicę, ale najpierw wyleczę te twoje drobne stópki. Wypij
zatem kawę, wykąp się, bo Maria przygotowała już kąpiel dla ciebie, a potem
będziemy umacniać wspólnotę naszych dusz – powiedział z uśmiechem i już go nie
było. Ale zaraz wrócił.
- Tu jest dzwonek, jak się napijesz, najesz, zadzwoń, włożę cię do wanny, bo
przecież ty nie dojdziesz do tej łazienki – powiedział i położył jej na łóżku
mały, złoty dzwoneczek. Od razu przypomniała jej się Wendy z „Piotrusia Pana”,
jej ulubiona wróżka z czasów, gdy zmuszała ojca, aby godzinami czytał jej te
same fragmenty ulubionej baśni.
Delektowała się kawą, mocną, pachnącą, pyszną. Zapach francuskich rogalików, też zrobił
swoje i zjadła jednego. Powyciągała się w ciepłej pościeli i płatkach róż.
Pomyślała, że lubi taką kiczowatą scenerię, lubi smaki i zapachy, ba, lubi
nawet czuć, że coś ją boli, bo wtedy żyje pełnią życia, czuje, że jest, że
istnieje i nie przeszkadza jej ból egzystencji. Ech, jeszcze te truskawki,
gdyby nie alergia, zjadłaby wszystkie, ale przecież nie będzie go straszyć
purpurową wysypką na całym ciele, lub, nie daj Boże, jakimś atakiem. Popatrzyła
na pucharek z tym boskim daniem i najadła się oczami. Wzięła do ręki
dzwoneczek, był śliczny, niewielki, grawerowany. Zadzwoniła, a on zjawił się w
tym właśnie momencie, wziął ją w ramiona i pofrunęli przez długie korytarze
szklanego domu do pomieszczenia znajdującego się na samym końcu rezydencji.
Zaskoczył ją wystrój tego kąpielowego pokoju, pośrodku którego stała wielka
wanna w postaci muszli, podobnej do tej, z której wypływała Venus na obrazie
Botticellego, a w rogu stał kominek, w którym płonął ogień, stale podgrzewający
wodę w wannie. Posadził ją na taboreciku i zaczął jej ściągać bandaże z
obolałych stóp, delikatnie, warstwa po warstwie odwijał bandaż, a gdy skończył,
ucałował jej stopy. Spojrzeli sobie głęboko w oczy i zaczął ściągać z niej
koszulę. Drżała i bardzo ją to zdenerwowało, ale poddała się. Rozebrał ją,
westchnął i włożył do wanny w pachnąca pianę. Usiadł obok i zaczął jej się
przyglądać.
- Co to za zapach? – zapytała. – Bardzo pięknie pachnie ten płyn do kąpieli.
- To nie płyn, to mieszanka ziół gojących i odczulających, będziesz po tej
kąpieli, jak nowo narodzona, Maria jest świetną znachorką, przygotowała je specjalnie
dla ciebie.
- Kiedy zobaczę okolicę?
- Cierpliwości. Musimy poczekać do zmroku. A teraz wychodź, bo w tych ziołach
zbyt długo siedzieć nie można.
Wstał, podał jej duży, mięsisty ręcznik. Stała i czekała, aż wyjmie ją z wody.
- Nogi masz już wygojone, możesz wyjść o własnych siłach.
- Tak? To co ty tu jeszcze robisz? – spytała może nieco zbyt podniesionym
głosem, choć w duchu wolałaby nie mieć wygojonych stóp.
- Patrzę na piękną kobietę – uśmiechnął się zawadiacko. – Czyste ubranie masz
na szafce, ja czekam w gościnnym pokoju, Maria wskaże ci drogę.
Stała naga i oglądała się w lustrze: szczupła, wysoka, z bardzo mocno
zarysowaną talią, rude, długie, gęste, lekko kręcone włosy i duże brązowe oczy z długimi
rzęsami, a do tego blada, prawie biała skóra, aksamitna i miękka w dotyku.
Podobała się mężczyznom, ale z reguły nie tym, którzy jej się podobali. A teraz
stała w łazience u ideału swej męskiej urody i nie miała pojęcia, co będzie
dalej, choć przeczuwała, co może wkrótce nastąpić. Dotknęła swych jędrnych piersi i
pomyślała, że mimo czterdziestki na karku, niezła z niej lasencja. Wzięła
przygotowane dla niej ubranie: koronkową halkę, białe figi, białą, koszulową
bluzkę, czerwone spodnie i wygodne, skórzane botki. Ubrała się, uczesała włosy,
skropiła niesamowicie pachnącą miksturą, przygotowaną przez Marię i wyszła z
łazienki.
Szła długim, oświetlonym kinkietami korytarzem, aż ujrzała Marię, która
skinieniem głowy, powiodła ją za sobą i wprowadziła do dużego pokoju, ze
stołem, w centralnej jego części. On już tam był, czekał na nią, jakiś inny,
jeszcze piękniejszy, niż wcześniej, ubrany na czarno, co tylko kontrastowało z
jego urodą i dodawało mu uroku. Podszedł do niej, wziął za rękę, pocałował w
usta długo i namiętnie, zamoczył truskawkę w cukrze i włożył jej do ust. Już miała
ochotę ją wypluć, już przeszła jej przez głowę myśl, że zaraz upadnie i umrze…
- Nie wypluwaj. Maria cię odczuliła, już możesz je jeść. Możesz wąchać świeżo
skoszoną trawę, bzy i wszystko, co uczulało cię do tej pory. Jedz. Delektuj się
smakiem.
- A ty? Nie zjesz ze mną, jak mniemam?
- Dobrze mniemasz. Będę na ciebie patrzył, bo muszę się napatrzyć na resztę
wieczności, jeśli pozwolisz – powiedział, a w jego głosie wyczuła wyraźny
smutek.
Truskawki, wytrawne, gronowe wino, sałatki, wszystko pyszne, ale na zjedzenie
mięsa nie dała mu się namówić, choć ponoć Maria przygotowała specjalnie dla
niej, jakąś niezwykłą potrawę.
Po kolacji, po dyskusji na temat podróży poza ciałem, bilokacji i paradoksie
czasu, zapewnił ją, że nie będzie jej zimno w tej krainie wiecznego mrozu,
kazał się objąć w pasie i wywiódł w podróż niezwykłą po swej bezkresnej
galaktyce. Widziała przepiękne krajobrazy, inne światy, wszechświaty, galaktyki, gwiazdy, planety. On
mówił o pętli czasu, o tym, że jest jak ósemka, że zatacza koło, pokazał jej
starożytny Egipt, Jezusa uczącego się na Bliskim Wschodzie i nauczającego w Galilei o reinkarnacji, Nerona piszącego wiersze, a potem palącego Rzym, Joannę d'Arc płonącą na stosie, Nostradamusa leczącego ludzi z dżumy i mającego wizje niesamowitej przyszłości, Hitlera
radzącego się astrologa, jaka runa pomoże mu wyselekcjonować rasę panów,
przyszłą wojnę z Chinami, a także planetę Małego Księcia, na której samotna róża uschła z tęsknoty i udowodnił, że wrócą
przed kolacją, choć widzieli, zdawać by się mogło inne światy, czasy, bezczasy, nadczasy, przepaście czasu...
Wrócili. Maria przygotowała dla niej przepyszne sałatki i długą, czerwoną, koronkową suknię. Tańczyli potem długo w
sali pełnej luster, śpiewali, śmiali się, całowali i spoglądali sobie w oczy.
Aż nastał w końcu ten moment, na który oboje czekali. Zaprowadził ją do pokoju, położył na łóżku, w czerwonej, atłasowej pościeli i zaczął namiętnie pieścić jej ciało, rozbierać po
kolei każdą część garderoby, wbijać się w nią czule, namiętnie i mocno
zarazem. Trwało to chwilę, która była wiecznością.
- Jestem gotowa – powiedziała w stanie uniesienia. – Mogę i bardzo chcę być
twoją kolacją. Jestem gotowa i pragnę cię, bardzo. Chcę z tobą być już zawsze.
I wszędzie: forever and ever! – odgarnęła włosy i odsłoniła szyję, wtulił głowę w jej włosy.
Objął tak mocno, że zabrakło jej tchu, pocałował w usta i patrząc w oczy rzekł:
- Śpij najdroższa. Porozmawiamy o tym jutro albo w innym wymiarze.
Dudniący piskliwie dzwonek do drzwi, wyrwał ją z zamyślenia w momencie, gdy
Sharon den Adel, wokalistka Within Temptation śpiewała o deszczu, który spada
na Utopię i zabija ideały naszego bytu. Ocknęła się, wstała i otworzyła,
odebrała list polecony od listonosza, który zmierzył ją z góry na dół, śliniąc
się przy tym jak głupi, obleśny napaleniec. Wróciła do pokoju i pomyślała, że chciałaby
zobaczyć nierealne. Poczuła dojmującą tęsknotę za kimś odległym, kogo obecność
czuła przy sobie od wielu lat a właściwie od początku swego istnienia. Łza pociekła zimną, słoną strużką, po jej bladym
policzku, zbyt mocno przygryzła sobie czerwone usta otulone szminką, językiem zlizała strużkę własnej, ciepłej krwi, która była słodka, lepka i gęsta. Oczy znowu wezbrały... Żeby nie rozmazać makijażu, odruchowo popatrzyła w bok. Wzrok przykuł
jej maleńki przedmiot leżący na szafce przy łóżku. Wzięła go w dłonie, jak
prawdziwy skarb, poruszyła nim, a on wydał dźwięk najsubtelniejszy na świecie. Złoty,
grawerowany dzwoneczek.
*** złoty dzwonek zabrzmi w wieczności przyjmie wszystkie moje tęsknoty po bezkresie złej samotności pobiegają marzeń nieloty
złotym dzwonkiem ciebie wyśpiewam naszą bytność w czas uwikłaną w ulotności twej powygrzewam moją miłość